Bram Stoker’s Dracula
„Draculę” Coppoli oglądałem dwukrotnie. Pierwszy raz zupełnie na świeżo po premierze. Byłem dzieciakiem i najpierw przeczytałem streszczenie opatrzone zdjęciami w Bravo, czy innym Popcornie (ktoś pamięta te ich filmowe rozkładówki?) i od razu byłem kupiony. Kto by nie był? Przecież było tam między innymi zdjęcie Van Helsinga trzymającego w ręce odcięte głowy wampirzyc! Kiedy obejrzałem film okazało się, że jest tak dobry jak sobie wyobrażałem. Kostiumy, akcja, efekty specjalne. To wszystko na moim młodocianym umyśle zrobiło bardzo duże wrażenie. Do filmu wróciłem na początku studiów i wtedy choć nadal mi się podobał, to jednak jego siła oddziaływania była jakby mniejsza. Ale też umówmy się, dużo się w tym okresie zmieniło. Ja nadrobiłem sporą liczbę książek i filmów o wampirach (ale nadal byłem przed lekturą książki Stokera), a w latach 1992–2000 dostaliśmy do tego pełne spektrum tego rodzaju kina. Przy czym większość tych filmów łączyło tylko to, że dość mocno odeszły one od wersji krwiopijcy znanego z kart „Draculi”. Wystarczy wspomnieć „Wywiad z wampirem”, „Od zmierzchu do świtu”, czy „Blade – Wieczny łowca”.
Od tamtej pory, a minęło już z piętnaście lat, nie wracałem do filmu. Zapoznałem się za to z książkowym oryginałem (który mi się podobał, choć oczywiście mam świadomość jak bardzo pulpowa jest to historia) i sequelem (nad którym już się kiedyś pastwiłem), a także mnogością „ekranizacji” książki Stokera. I tym bardziej kusiła mnie powtórka filmu. Chciałem bowiem skonfrontować książkę z jej (teoretycznie) wiernym przeniesieniem na ekran i sprawdzić, czy dobre wspomnienia nie próbują mnie oszukać. Lata jednak mijały i nigdy okazja się nie nadarzyła. Dopiero niedawno przeczytany tekst Łukasza Orbitowskiego na temat „Draculi” (który wydał mi się dość mocno kontrowersyjny – klik) zmotywował mnie do ponownego seansu.
I powiem Wam, że w dużej mierze odkryłem ten film na nowo. Z jednej strony zauważyłem ilość zmian w stosunku do książki, z drugiej oglądając film po tylu latach zwróciłem uwagę na mnóstwo rzeczy, które mi wcześniej uciekły. Tych dobrych i tych złych.
Rzecz, która udała się w tym filmie wybornie i która broni się moim zdaniem nadal wyśmienicie, mimo upływu lat, to stylizacja. Coppola postawił na barkową przesadę oraz wizualny przepych i konsekwentnie swą wizję zrealizował. Widać to doskonale na przykładzie nagrodzonych Oscarem kostiumów autorstwa Eiko Ishioki. Wielu krytykuje ich dziwaczność, ale dla mnie to stanowi o swoistym przebłysku geniuszu twórców. Dzięki zestawieniu ekstrawagancji strojów Draculi, z dość wiernym odwzorowaniem strojów z epoki w przypadku pozostałych bohaterów, uzyskujemy także od samego początku ciekawie podkreślony efekt odmienności. Zachwyca mnie już pierwszy strój, czyli słynna smocza zbroja. Można się naigrywać, że to niepraktyczny bubel, ale tak samo można skwitować każdą płytową zbroję (która często okazywała się śmiertelną pułapką). Za to jej wygląd! Mi przywodzi na myśl obdartego ze skóry człowieka i wyobrażam sobie jak wielkie przerażenie musiał budzić jej właściciel na polu walki. A później jest równie ciekawie. Tym bardziej, że oglądając film teraz odniosłem wrażenie, że twórcy pokazując Draculę w tych skrajnie różnych, ale też w miarę upływu czasu co raz bardziej przystających do reszty bohaterów, stylizacjach (które obejmują nie tylko strój, ale także resztę jego wyglądu) niwelowali niejako jego odmienność. A to stanowiło swego rodzaju ilustrację podkreślającą jego duchową przemianę.
Ograniczenie strony wizualnej tylko do kostiumów byłoby jednak daleko krzywdzące. W filmie Coppoli, tak samo dobrze wypada scenografia i zdjęcia. Czy to zamek Draculi, czy szpital psychiatryczny, udało się twórcom uzyskać, często prostymi środkami, niezwykle satysfakcjonujące efekty. A co najważniejsze tu wszystko zdaje się idealnie współgrać. Oglądając film po latach zwróciłem uwagę jak często Coppola za pomocą zmiany filtrów i dobranej pod konkretne potrzeby scenografii, potrafi świetnie operować zmianami klimatu i tempem opowieści. Duże brawa, tym bardziej, że dzięki przyjętej konwencji stylistycznej udało się twórcom osiągnąć kilka efektów jednocześnie. Mogli pozwolić sobie na momentami sporą umowność (sekwencja początkowa, podróż Harkera do Transylwanii, finałowy pościg), nie popadając w śmieszność, czy nadmierną sztuczność. A co więcej taka stylizacja podkreśla pulpowy charakter książkowego oryginału, nadając jednocześnie całości unikatowego klimatu, niespotykanego w wielu wcześniejszych ekranizacjach.
Strona wizualna to jedno, ale całość stanowi tak spójne i unikatowe widowisko dzięki świetnie dobranej ekipie aktorskiej i muzyce Wojciecha Kilara. Przy okazji filmu Coppoli zwykło się mówić głównie o Garym Oldmanie i Anthonym Hopkinsie. Zaiste, obaj kreują wyjątkowo wyraziste postacie. Gary Oldman miał w mojej ocenie rolę trudną, często będąc schowanym za sporą warstwą makijażu i mocną charakteryzacją. Ale wywiązał się z zadania bardzo dobrze. Mimo, że jego kreacja czerpie pełnymi garściami z różnych wcześniejszych wersji Hrabiego (nie sposób się nie uśmiechnąć przy podanej a’la Lugosi kwestii „Listen to them, the children of the night. What music they play!”) to udało mu się też nadać tej postaci pewien autorski sznyt. Podobnie jest z Van Helsingiem, który w kreacji Hopkinsa nie jest poczciwym i sympatycznym starszym gentelmanem, jako go często portretowano. Wydaj się być grubiański, nazbyt bezpośredni, a czasem wręcz bezczelny. Ale to działa i sprawdziło się na ekranie znakomicie. O ile dobór głównych antagonistów nie budzi większych zastrzeżeń, to już drugi plan, Keanu Reeves, czy Winona Ryder, są często dość mocno krytykowani. W mojej ocenie bardzo niesłusznie. Dla mnie cały casting do tego filmu to przykład na wyjątkowo trafny dobór aktorów do powierzonych im ról. Keanu Reeves nie jest specjalnie wybitnym aktorem, ale jako Jonathan Harker się sprawdza. Mówi się, że nie udźwignął roli i został przyćmiony przez Gary Oldmana, ale w mojej ocenie to tak miało wyglądać. Przecież książkowy Harker to jest taka postać. Dość zamknięta w sobie, dość bierna, taka w gruncie rzeczy dość nijaka. Ot, everyman. Podobnie dobrze z powierzonej roli wywiązała się Winona Ryder jako Mina oraz reszta obsady. Nie z każdą postacią jesteśmy w stanie sympatyzować, niektóre są irytujące, inne budzą jedynie obojętność. Ale tu każdy wywiązał się z powierzonego zadania. Nawet na dalszym planie, jak w przypadku Toma Waitsa i jego kreacji Renfielda.
Wspomniana ścieżka dźwiękowa Wojciecha Kilara także zasługuje w mojej ocenie na pochwały. Czasem potrafi zejść na dalszy plan, a czasem oferuje nam wręcz barkową przesadę. Całościowo zaś umiejętnie buduje nastrój, bardzo dobrze współgrając z obrazem i stanowiąc świetną ilustrację wydarzeń. Dzięki takiej jej konstrukcji to dla mnie przykład muzyki filmowej, która wypada dobrze nie tylko w trakcie seansu, ale broni się też jako autonomiczne dzieło.
Jak widzicie rozpływam się nad stroną audiowizualną filmu, a nie zająłem się fabułą. Celowo, ponieważ to właśnie w tym zakresie widzę pewne, czasem dość spore rysy na tym diamencie. Czas zatem dorzucić sporą łyżkę dziegciu do tej beczki miodu.
Zwykło się mówić o filmie Coppoli jako o wiernej ekranizacji. Ba, przecież nawet pełen tytuł brzmi „Bram Stoker’s Dracula”. Ale oglądając ten film pierwszy raz po lekturze książki, widzę jak dużą ingerencję w fabułę poczyniono. Podoba mi się co prawda, że zostawiono wiele wątków, które zwykle są omijane (początkowa droga Harkera do zamku Draculi, ślub Harkerów). Świetnie wypadł też wątek Lucy Westenry, który został zachowany w swej rozbudowanej wersji i wypada chyba najciekawiej z całego filmu. Ale mam poważny problem z tym, że twórcy zdecydowali się na kilka z pozoru niewielkich zmian, które kompletnie zmieniają optykę, nie tylko niektórych postaci, ale także całej powieści.
Bojących się spojlerów ostrzegam, że teraz będę rozmontowywał film na części pierwsze.
Wersję Coppoli otwiera kluczowa dla wymowy całego filmu scena. Dracula wracający ze zwycięskiej kampanii przeciw Turkom (co stanowi ciekawe nawiązanie do biografii „prawdziwego” Draculi czyli Vlada Tepesa), dowiaduje się, że jego ukochana żona Elisabeta (portretowana przez Winonę Ryder) w wyniku tureckiej intrygi popełnia samobójstwo. Zrozpaczony bluźni przeciw Bogu, którego był wiernym Rycerzem i zostaje przeklęty przez kapłanów (w tym granego przez Anthony Hopkinsa naczelnego kapłana). Jest to o tyle istotna zmiana, że później, kiedy w trakcie wizyty Harkera w zamku, Hrabia dostrzega zdjęcie Miny, która jest uderzająco podobna do jego zmarłej żony, postanawia udać się do Anglii aby ją uwieść. Zatem miłość staje się głównym motorem jego poczynań. Co więcej, Mina ulega jego czarowi (sugestii, że jest reinkarnacją Elisabety wolę nie dopuszczać do głosu) i sama, z miłości do niego daje się zmienić w wampira. Ten wątek w książce wygląda skrajnie odmiennie i w mojej ocenie dużo lepiej poprowadzony. W książce motywacje stojące za podróżą Hrabiego do Anglii nie są jasne, a sam wątek ataku na Minę odebrałem zupełnie inaczej. Jako zemstę za działania grupy pod wodzą Van Helsinga, a dodatkowo próbę osłabienia ich morale i pozyskania sprzymierzeńca (Mina potrafi po ataku kontaktować się z nim telepatycznie) w ich szeregach. Kluczowe jest jednak to, że Mina w powieści do końca współdziała z grupą Van Helsinga, tak aby zabić Hrabiego i odzyskać duszę i swe dawne życie. Dracula w książce jest elokwentnym i uwodzicielskim potworem w typie Hanibala Lectera. W filmie zamienia się w romantycznego, skrzywdzonego przez los człowieka, który nawet kiedy robi coś złego (uśmiercenie Lucy) to niejako wbrew sobie. Z resztą w przypadku wątku Lucy, też twórcy przez pozornie niewielką zmianę kompletnie zmienili odbiór tej postaci. W filmie (zupełnie inaczej niż w książce) Lucy jest wyzwoloną, spragnioną (także tej cielesnej) miłości kobietą, która jest przeciwstawiona niewinnej Minie. Takie sportretowanie Lucy powoduje, że kiedy Dracula zaczyna ją stopniowo niszczyć, widz zostaje trochę wpuszczony w pułapkę interpretacji „sama jest sobie winna, przecież tego poszukiwała”.
Dlaczego mam z tym tak potężny problem? Widzicie nabrałem podejrzeń, graniczących z pewnością, że przez takie sportretowanie wampira, film Coppoli możemy w dużej mierze winić za zalew paranormal romance (ze „Zmierzchem” na czele), który obserwujemy w ostatnich latach. Nie chcę tu się pastwić nad tym gatunkiem (z prostego powodu „Zmierzchu” nie czytałem i nie oglądałem, podobnie jak i innych powieści z tego worka), ale to po prostu nie jest mój typ wampira. Skąd podejrzenie, że odpowiada za to ten film? Pozornie miłość i śmierć w micie wampirycznym łączyły się od dawna. Ale nawet w swej najbardziej uwodzicielskiej wersji, wampir pozostawał przede wszystkim drapieżnikiem. U Coppoli te proporcje się totalnie odwróciły. Być może dokonałem właśnie sporej nadinterpretacji, ale po finałowej scenie filmu, która sugeruje, że miłość może być silniejsza niż śmierć, nie mogę się pozbyć takiego właśnie wrażenia.
Tym samym powrót do „Draculi” po blisko piętnastu latach okazał się bardzo interesującym doświadczeniem. Nadal uważam film Coppoli za przykład świetnego, autorskiego kina, którego strona audiowizualna mimo upływu przeszło dwudziestu lata nadal robi piorunujące wrażenie. Ale fabularnie nie jest już niestety tak dobrze i obok rewelacyjnych scen (mojej ukochanej sceny w krypcie) jest sporo rzeczy nietrafionych. I przede wszystkim przeszkadza mi ta kompletna zmiana optyki w postrzeganiu postaci i rozegraniu fabuły. Pomysł i konsekwentna jego realizacja są ciekawe, ale to nie jest mój Dracula. Mimo wszystko polecam. Ten film się w ogóle nie starzeje i warto po niego sięgnąć. Jedni docenią stronę estetyczną, inni odkryją, że Bella i Edward nie byli pierwszą tego rodzaju parą w historii kina. Ale co ważne, te dwie godziny z filmem nie okażą się raczej czasem straconym.
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!