Belfer: odcinki 1–4
Tekst ukazał się pierwotnie na Pulpozaur.pl. Skomentuj pod pierwotnym postem!
Piotr Górski: Dawno nie mieliśmy tak dobrego serialowego roku nad Wisłą. Drugiego października do walki o tytuł najciekawszej produkcji dołączył Belfer – kryminał zrealizowany siłami TVN dla Canal+. W roli tytułowej Maciej Stuhr. Reżyseruje Łukasz Palkowski (znany z hitowych Bogów, ale odpowiedzialny również za 39 i pół, Strażaków czy Plebanię). Za scenariusz odpowiadają Monika Powalisz oraz Jakub Żulczyk, czyli również znane postacie.
Fabularnie Belfer przynależy do obecnie chyba najpopularniejszego podgatunku. Mamy małe miasteczko na Mazurach, w którym zamordowana zostaje licealistka. Śledztwo obserwujemy z perspektywy policji, cywili próbujących rozwikłać zagadkę na własną rękę, rodziny i przyjaciół zamordowanej. Sprawa okazuje się wyjątkowo trudna, gdyż każdy z bohaterów ma na sumieniu coś, co poddaje w wątpliwość jego uczciwość i prawdomówność. Słowem, oglądamy to, co już widzieliśmy w Broadchurch, Forbrydelsen, Disparue, The Killing i wielu, wielu innych. Jakie były wasze pierwsze wrażenia? Cieszyliście się, że widzicie coś nowego, czy raczej wzdychaliście, że kopia Twin Peaks?
Paweł Majka: Właściwie wcale nie poczułem w Belfrze chłodnego powiewu z depresyjnej Skandynawii. Prędzej Twin Peaks, bo i sprawa zaczyna się od zabitej dziewczyny, której sekrety sięgają i do kolegów ze szkoły, i do starszych mieszkańców. Niby The Killing zaczyna się tak samo, ale w Belfrze nie ma tego śmiertelnego zimna. Przeciwnie, bohater jest tu – od razu to widać – wyrastający ponad zwyczajność, a w dodatku informacje zbiera też od dość tajemniczej postaci (Pieczyński), która ujawnia o sobie coś dopiero z czasem. Do tego to małe miasteczko, a nie przedmieścia metropolii. I jest w nim całkiem swojsko, nie skandynawsko, ale i nie amerykańsko (choć zły milioner nawalający ze strzelby do rzutków staje się przez to nieco komiczną kalką, zresztą przez ten obrazek też Belfer kojarzy mi się momentami z ironią bliższą raczej dziełu Lyncha, niż skandynawskim dosłownościom).
Michał Rakowicz: Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej zastanawiam się, czy powinienem się wypowiadać po tych paru odcinkach. Bo nie ukrywam, że z Belfrem mam problem. Krótko przed emisją usłyszałem z ust Macieja Stuhra, że to trochę Twin Peaks, trochę True Detective i dużo nowego. I na razie nie widzę wiele z żadnego z wyżej wymienionych. Z jednej strony wątek główny wydaje się być nieźle rozgrywany, ale z drugiej wiele elementów pobocznych wygląda jak niezamierzona parodia, niektóre dialogi rażą sztucznością, a pewne elementy są tak schematycznie prowadzone, że można odczytać ich kierunek sporo przed czasem. Ale kiedy zaczynam się zżymać na niektóre rozwiązania, to trochę się hamuję. Może jednak twórcy mnie czymś zaskoczą i jednak przełamią coś, co z kilometra pachnie kliszą?
Piotr: Porozmawiajmy o głównym bohaterze. Paweł Zawadzki przyjeżdża do miasta równo z morderstwem i od razu bierze się za prywatne śledztwo. Wprawdzie szybko dowiadujemy się, że ma odpowiednią motywację, ale trudno pozbyć się uczucia, że postać grana przez Stuhra jest… przepakowana. Zawsze zjawia się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Uczniowie sprawiają problemy – Zawadzki pracował w poprawczaku. Potrzeba psychologa – okazuje się, że skończył psychologię. Potrafi nawiązać kontakt z każdym, kogo spotka. Ma kontakty w Warszawie: tej załatwi zgodę na Orlika, tamtemu pracę. Napadnięty przez dwóch zbirów, spuszcza im oklep. Czy to nie przesada? Nowoczesna telewizja lubi bohaterów słabych, pękniętych, z jakąś wadą albo tajemnicą, która uniemożliwia im normalne życie. Tymczasem tytułowy belfer to połączenie Rambo z McGyverem. Czy widz w ogóle kupi tak przefajnionego bohatera? A może – naprędce wymyśliłem sobie taką teoryjkę – scenarzyści wpuszczają nas w maliny, szykując jakiś twist?
Paweł: Bohater tego serialu jest, jak dla mnie, jego największym na razie problemem. Piszę: „na razie”, bo może się okazać, że twórcy jakoś jednak z tego wybrną. Na ten moment sprawia wrażenie cokolwiek rozpaczliwej próby zbudowania postaci koniecznie i radykalnie innej niż typowy bohater polskiego kryminału: czyli właśnie rozpity, połamany, niekochany nawet przez własnego psa. Zawadzkiemu udaje się absolutnie wszystko i to udaje się natychmiast (załatwienie zgody w ministerstwie zajmuje mu dzień albo dwa, to już nie kryminał, to fantasy). Ciągle jest też domyślniejszy od innych. Prócz przymiotów, jakie wymieniłeś, zna się też na kryminalistyce (wynika to z jednej z rozmów). Właściwie musi się okazać gliniarzem na prywatnej wyprawie, inaczej serial straci sens. Ewentualnie – i to moja teoria oparta na zachowaniu bohatera – jest aniołem. Zauważ, że kiedy młodzieniec spada spod dachu, Zawadzki natychmiast znajduje się w takim miejscu, żeby go złapać, odruchowo wybacza wstrętnemu, molestującemu nastolatki nauczycielowi i pomaga mu, własnym ciałem zasłania łotra przed kulą… Osobno każdy taki przypadek da się wytłumaczyć, ale gdy podaje nam się je hurtowo, coś zaczyna nie pasować. Albo to jest anioł, albo scenarzyści igrają z nami, żeby na końcu bardzo nas zaskoczyć, albo, niestety, postać im nie wyszła i psuje serial. Bo teraz wygląda to tak, jakby superchrześcijański James Bond miotał się po strasznej, skorumpowanej prowincji. W takim przypadku scenarzyści nie posłuchali mądrego bankiera z Misia i wymieszali ze sobą dwa różne systemy walutowe.
Michał: Główny bohater jest dobrze zagrany, ale niestety zgadzam się, że mocno przefajnowany. Mało tego, problemy z nim to nie tylko kwestia konstrukcji postaci (psycholog, nauczyciel, detektyw), ale też prowadzenia fabuły. Nie podoba mi się podbudowanie motywacji jaka stoi za jego prywatnym śledztwem (to jest okrutnie tania zagrywka, a przez zbiegnięcie się w czasie jego przyjazdu i morderstwa, to dodatkowo mocno zgrzyta pod kątem wiarygodności). Słabo wypada jego „wszechwiedza”, perfekcyjna intuicja i znajdowanie się zawsze w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. A wątek romansowy wprowadzony w czwartym odcinku kompletnie rozłożył mi tę postać (nie dość, że banalny i przewidywalny, to jeszcze w ogóle niepasujący do wizerunku budowanego w pierwszych odcinkach). Przez takie prowadzenie opowieści momentami odnoszę wrażenie, że Paweł Zawadzki nie tyle kształtuje tę fabułę, co działa na zasadzie deus ex machina. I nawiązując do moich problemów z oceną. To może się jeszcze zmienić na lepsze, osobiście mi to pachnie jakąś mroczną tajemnicą, która wygnała Zawadzkiego z Warszawy, ale niestety mam obawy, że ta postać będzie już tak prowadzona do końca.
Piotr: Zgodnie z regułami sztuki, serialowe Dobrowice zaludnia przekrój społeczeństwa. Są lokalni baronowie (aż dwóch), lokalni gangsterzy (moje pytanie, czy taki ktoś woziłby się klasykiem, czy raczej współczesnym BMW), policja, wścibski dziennikarz, uczniowie grzeczni, uczniowie bardziej od nauki interesujący się łatwym zarobkiem… Czy to nie za bardzo stereotypowe? Kiedy w czwartym odcinku widzimy kryzys małżeński Molendów przypominają się wszystkie serialowe małżeństwa na pokaz. Oboje bogaci, oboje nieszczęśliwi, grają w grę pozorów. Dodając jeszcze jego interesy z pogranicza legalności, otrzymujemy postaci z dowolnego skandynawskiego kryminału. Takich życiorysów pożyczonych od innych przedstawicieli gatunku jest więcej. Jakbyśmy na dzień dobry znali ich wszystkich od podszewki. Z drugiej strony Belfer chce zaskakiwać. W jednym odcinku wuefista Poręba (Łukasz Simlat) jest niebezpiecznym zboczeńcem, w drugim zaś okazuje się jednak kryształowo czysty. Niby o taką grę pozorów i faktów w dobrym kryminale chodzi, jednak powinna się ona opierać na sugestii (bohaterowie ulegają złudzeniu, które udziela się i nam), a nie na łopatologicznym deklarowaniu tezy, a potem jej zaprzeczenia. Co, jeśli tak będzie przez całą serię?
Paweł: Im więcej odcinków tego serialu oglądam, tym bardziej się boję tego, co nadejdzie w kolejnych. Pierwszy odcinek bardzo mi się podobał, odnosiłem wrażenie, że jestem umiejętnie wprowadzany w świat i fabułę. Ba, pomyślałem, że twórcy ze mną igrają, puszczają do mnie oko, bawią się schematami (trochę przegrany dziennikarz koniecznie pije, bohater wyciąga kolejne doświadczenia zawodowe na zawołanie, zły milioner kiedy tylko może strzela do rzutków, a młodzież licealna stara się być jak ze Skins). Ale coraz bardziej boję się, że oni to wszystko robią na poważnie i to siermiężne używanie schematów nie jest grą z widzem, ale zagubieniem twórców. Mimo wszystko wciąż I want to believe, taki Żulczyk nie jest przecież licealistą, uważającym, że proste posklejanie wątków wystarczy. Z drugiej strony, może autorzy sądzili, że wystarczy nie nakręcić kryminału w Warszawie, a intrygi nie oprzeć o polityków i już powstanie dzieło, jak na nasz rynek, oryginalne ponad wszelkie wyobrażenie? Troszkę mieliby, niestety, racji. Kłopot w tym, do kogo kierowali serial? Jeśli do ludzi zaoglądanych w brytyjskich, skandynawskich i co lepszych amerykańskich kryminałach, to dla takich widzów sama ucieczka z Warszawy to może być za mało.
Michał: Niestety podzielam Wasze obawy. Otwarcie mnie zawiodło, głównie poprzez namnożenie elementów, które są okrutnie kliszowe. I oczywiście kryminał to gatunek mocno skonwencjonalizowany i klisze można zmyślnie wykorzystać, na co narobił mi trochę apetytu drugi odcinek. Ale kolejne dwa zamiast kontynuować zabawę z widzem, zaczynają coraz mocniej iść w schematyczność. Serio każdy syn bogaczy musi być takim dupkiem? Naprawdę każdy lokalny biznesman to wannabe Ojciec Chrzestny? Do tego to miasto i fabuła jest prowadzona w taki sposób, abyśmy mieli jak najwięcej różnych postaci, co pewnie ma pomagać mylić tropy i sprawiać wrażenie, że ten świat żyje. Ale twórcy sobie z tym nie radzą. Przepraszam, ale np. wątek syna Molendów (czy w zasadzie obu ich synów) to jest rzecz pociągnięta tak grubą kreską, że w ogóle tego nie kupuję. Co więcej, tu pojawiają się pewne rzeczy, które sprawiają wrażenie porzuconych. Wspomniany wufeista okazał się być zmyłką. Ale czy naprawdę? Nie zabił, ale oskarżenia nie tyczyły się tylko morderstwa. A odniosłem wrażenie, że scenarzyści w ogóle o tym zapomnieli.
Piotr: Ostatnio każdy polski serial lubi się chwalić tym, jaki jest niepolski. Wszyscy się porównują do HBO, Netfliksa, Gry o tron, House of Cards czy True Detective. Ten ostatni, chociaż względnie nowy, musiał się odbić echem wśród krajowych filmowców, bo ci nagle pokochali drony i szerokie panoramy. W Belfrze też mamy kilka panoram, ale bez przesady. Największą wizualną ekstrawagancją jest użycie steadycamów (użycie wywalczone u oponujących producentów, jak opowiadał w wywiadzie operator). Dominują inspiracje Skandynawią. Minęły już cztery odcinki, a ja wciąż się zastanawiam nad wykreowaną w serialu rzeczywistością. Czy Dobrowice nie są zbyt ładne i zadbane jak na prowincjonalną dziurę bez perspektyw? Oglądamy jeszcze Polskę, czy już udawaną Szwecję? Niektóre pomysły daje się obronić (popytałem znajomych i okazało się, że w niektórych szkołach funkcjonują takie „amerykańskie” szafki dla uczniów), inne raczej nie (Poręba nie bierze adwokata, bo go nie stać, ale gdzie jest obrońca z urzędu? Prokurator, osoba ważna w polskim aparacie sprawiedliwości, też się jeszcze nie pojawił).
Paweł: Przynajmniej nie wszyscy mieszkają tu w wypasionych apartamentach z widokami na nocną panoramę miasta, jak w większości seriali wyprodukowanych przez TVN (a ma on swój udział w Belfrze). To już coś. Myślę, że Dobrowice są umowne, bo być muszą. Nie są przy tym przegięte, jak bohater, którego umowność trzeszczy w szwach. Mało kto strawiłby realistyczny kryminał o podpitym włamywaczu romansującym z grubą sześćdziesięcioletnią właścicielką knajposklepu i rabującym dom wójta rozgrywającego przekręt życia związany ze sprzedawaniem na lewo pięciu hodowlanych karpi tygodniowo. Dlatego w Belfrze pojawiają się uproszczenia, a niektóre postaci zdają się czasem pochodzić z baśni o innym kraju. Możliwe, że serial i na tym poziomie jest naszpikowany obrazami nie tyle ze świata realnego, co ze świata popkultury. Nie dziwiłbym się temu. Widzowie seriali mówią i myślą popkulturą, ona jest ich językiem. Możliwe, że jej memy są nam bliższe niż rzeczywistość.
Prokurator, swoją drogą, trochę się pojawia. Jeden policjant straszy nim drugiego, gdy próbuje ulżyć doli zatrzymanego.
Michał: Tak jak wspomniałem, dla mnie ten serial ma zdecydowanie większe problemy niż pewna sterylność Dobrowic. To jestem w stanie zaakceptować. Paweł wspomniał, że serial może igrać z naszymi oczekiwaniami i przyzwyczajeniami konsumentów popkultury. To jest ta optymistyczna interpretacja i obym się mylił, ale niestety chyba jednak to jest gra, na której końcu nie będzie wielkiego zaskoczenia.
Piotr: Wreszcie najważniejsza sprawa: intryga. Od seriali kontynuacyjnych oczekuje się więcej niż od procedurali. Złożonej fabuły, zaskakujących twistów, pogłębionej psychologii, obowiązkowych wątków społecznych.
Na razie Belfer prezentuje się standardowo. Tempo przyzwoite, co odcinek skreślamy jednego podejrzanego. Cel główny, czyli zainteresowanie tożsamością mordercy Asi Walewskiej, wydaje się spełniony. Waham się, czy to będzie ktoś skreślony na samym początku, kogo alibi okaże się nie tak murowane, jak myśleliśmy, czy ktoś poza podejrzeniami, kto cały czas stoi trochę z boku (tu mam swój typ). Obstawiacie kogoś?
Osobną kwestią jest pytanie, jak Belfer prezentuje się na tle konkurencji. Dochodzą do mnie różne głosy. Jedni znajomi mają go za objawienie (głównie dlatego, że nie oglądają rodzimych produkcji), inni czują się rozczarowani. W kraju żyjącym legendą Gliny (BTW złożony ostatnio w TVP scenariusz 3 sezonu został odrzucony „z powodu słabej jakości projektu, poniżej poziomu poprzednich sezonów”) kryminał nie może być po prostu przyzwoity. A taki się wydaje Belfer. Niepozbawiony wad, ale żadne arcydzieło. Solidna rzemieślnicza robota, trochę za bardzo trzymająca się konwencji. A może to element większego twistu? To się okaże po finale.
Paweł: Zażyłeś mnie. W pierwszym Broadchurch winnego obstawiałem niemal od początku, bo był za niewinny, a twórcy tak bardzo starali się odwracać od niego uwagę, że prawie wskazali go palcem. W Belfrze chyba nie popełniają tego błędu, bo nikt nie wydaje mi się odpowiednio podejrzany i niewinny. Boję się czego innego, że twórcy serialu mogą nam wywinąć taki sam numer, jak z tym nieszczęsnym nauczycielem, którego przez dwa odcinki pokazywali nam wyłącznie jako szuję, by potem triumfalnie zawołać: „wszyscy się myliliście, to porządny gość!”. To było bardzo kiepskie zagranie, bo jeśli mam się poczuć zaangażowany w fabułę, muszę starać się analizować tropy, a nie zastanawiać, co twórcy przede mną ukrywają, żeby mnie „zaskoczyć”. Przy takiej metodzie mordercą może okazać się nawet główny bohater, po prostu w ostatnim odcinku zobaczymy sceny, które odwrócą wszystko, co do tej pory nam pokazywano, dokładnie tak samo, jak to miało miejsce w przypadku nauczyciela. Pod tym względem autorzy scenariusza zawalili – nie ufam im już.
Michał: Powiem coś nieco kontrowersyjnego, ale główna intryga to chyba najmocniejszy punkt serialu, który niestety jest rozwodniony głupotkami pokroju lokalnych gangsterów i „vip klubów”. Tempo jest w porządku i całość jest sprawnie budowana. Mam tylko obawy, że twórcy tak bardzo chcą nas czymś w finale zaskoczyć, że dostaniemy twist „od czapy”. Będziemy mamieni złymi biznesmenami, wuefistami i lokalnymi bandytami, a mordercą okaże się ktoś schowany w tle lub wyciągnięty z kapelusza. I ja wiem, że to często problem seriali kryminalnych, dobrym przykładem jest pierwszy sezon Broadchurch (który niezbyt przypadł mi do gustu), ale wolałbym serial pozornie zwyczajniejszy, bez wiszącego nad nami szokującego twistu, ale lepiej rozpisany. Ja na razie swojego typu nie mam, ale co do Belfra to zgadzam się w pełni z Piotrem. Póki co to serial przyzwoity. Na każdy fajny element przypada kilka głupotek, ale też mówiąc szczerze to ten typ produkcji, którą dość trudno oceniać przed finałem. Może jeszcze ponad tę przeciętność uda się tej produkcji wybić i zostanę pozytywnie zaskoczony. Bardzo bym sobie tego życzył. Choć po czterech odcinkach, równie prawdopodobna wydaje się porażka.