James Bond – podsumowanie rozdziału z Danielem Craigiem
Blisko dziesięć lat od premiery pierwszego filmu o Bondzie z Danielem Craigiem w roli Agenta 007, zakończyliśmy kolejny rozdział nieśmiertelnego cyklu. Był to okres dla fanów marki przedziwny, pełen zmian i sprzeczności. Po jubileuszowym, dwudziestym filmie („Śmierć nadejdzie jutro”), który miast godnego ukoronowania pewnego etapu, okazał się pełnym idiotycznych rozwiązań fabularnych, przegiętych gadżetów, nietrafionych pomysłów i CGI produkcyjniakiem, seria po raz kolejny w historii stanęła na rozdrożu.
Na ratunek wezwano Martina Campbella, który tak znakomicie sprawdził się na planie „Goldeneye”, a duet scenarzystów znany z dwóch wcześniejszych filmów, czyli Purvis/Wade dostał wsparcie ze strony Paula Haggisa. Zagrano ryzykownie. Postawiono sięgnąć po wątki z pierwszej książki o przygodach Jamesa Bonda, połączone z początkiem jego pracy jako agenta 00 oraz maksymalnym realizmem opowieści. Było to posunięcie dyskusyjne, bo odarto tym samym film z wielu elementów, które były przez fanów postrzegano jako immanentne dla serii. Nie pojawia się Q, ani Moneypenny, gadżety ograniczono do minimum, zrezygnowano z klasycznych drinków, a sam Bond jest zimnym profesjonalistą, który częściej używa brutalnej siły niż pistoletu. Tym samym „Casino Royale” faktycznie okazało się być pewną nową jakością, a mimo narzekań części fanów film osiągnął spory sukces.
Pamiętam, że bezpośrednio po seansie miałem mieszane uczucia. Dostaliśmy bowiem naładowany świetnymi, kapitalnie zrealizowanymi sekwencjami film akcji, zgrabnie połączony z zadziwiająco dużą ilością elementów stonowanych, budujących napięcie inaczej niż tylko na prostej bitce. Ale cały czas miałem z tyłu głowy pytanie czy to jeszcze Bond, czy może już tylko kolejny sprawny akcyjniak? Do tego okazało się, że twórcy zdecydowali się na jeszcze jeden kontrowersyjny zabieg. Nie domknęli bowiem głównego wątku zostawiając otwarte pole do bezpośredniej kontynuacji.
I tak naprawdę doceniłem w pełni „Casino Royale” po obejrzeniu sequela. O ile pierwszy film z Craigiem był raczej zgodnie chwalony, to już „Quantum of Solace” spotkało się z mieszanymi recenzjami. A ja przyznam się, że bardzo lubię ten film. I tak jak wspomniałem, dopiero z perspektywy kontynuacji widać jak bardzo zmyślne było „Casino Royale”. Zostając jeszcze na chwile przy tym filmie to, to co uważam w nim za najbardziej udane to fabuła, jej sposób podania oraz kreacja postaci. Fabuła z jednej strony jest ciekawą, w miarę domkniętą całością, a z drugiej rzuca nam tropy świadczące o tym, że intryga, którą śledzimy to tylko wierzchołek góry lodowej. Zaś dzięki urealnieniu całości, historia wypada dużo bardziej wiarygodnie, a my mamy cały czas poczucie, że autentycznie jesteśmy częścią wydarzeń i rozwiązujemy sprawę razem z Bondem. Druga rzecz to postaci. Bond jest świetny. Brutalny (szalenie mocna scena w ambasadzie), bezwzględny (rozmowa z M nad ciałem zabitej kobiety) i efektywny (akcja na lotnisku). Ale nie zrobiono z niego maszyny do zabijania. Widać, że czasem się waha, czasem myli, w sytuacji kryzysowej towarzyszy mu strach, a w końcu potrafi się także zakochać. Ale tu niemalże każdy z bohaterów jest równie interesująco nakreślony. Rene Mathis, które daje młodziakowi wsparcie w trudnych momentach. Vesper Lynd, która nie jest typową „dziewczyną Bonda”, ale jednym z motorów wydarzeń. „M”, która próbuje zbudować z nowym agentem 00 nić zaufania i porozumienia. A to samo tyczy się też „czarnych charakterów”. Mimo pewnego podkoloryzowania (krwawe łzy Le Chiiffre) pozostają oni cały czas szalenie wiarygodni, a ich działania wydają się uzasadnione i pomysłowe. Im nie chodzi o władzę nad światem, ale o rzecz tak prozaiczną i oczywistą jak pieniądze. W połączeniu ze świetnym aktorstwem (tu naprawdę kapitalnie udał się casting) i bardzo dobrą realizacją dostaliśmy doskonałe otwarcie nowego rozdziału.
I tak jak wspomniałem, uważam, że kontynuacja jest równie udana, co zawdzięczamy umiejętnemu rozwinięciu wątków z pierwszego filmu. Bo moim zdaniem o „Quantum of Solace” trzeba mówić jako o środkowej części trylogii (dlaczego o tym za chwilę), a nie samodzielnym filmie. To z resztą jest jeden z podstawowych zarzutów do tego obrazu, że nie broni się jako samodzielny byt. Osobiście nie podzielam tej opinii, ale zdecydowanie „Quantum of Solace” zyskuje w duecie. Bo to jest bardzo konsekwentne pociągnięcie historii z „Casino Royale” (czasem zastanawiam się nawet, czy nie można było zakończyć pierwszego filmu sceną kiedy Vesper z Bondem wpływają do Wenecji, a finałową sekwencję zostawić właśnie na otwarcie sequela). Po pierwsze fabuła. Mówi się, że nie można się połapać i nie wiadomo o co chodzi. Odświeżyłem sobie teraz oba filmy po raz kolejny i nie wiem skąd ten zarzut. Od początku mamy kontynuację śledztwa w sprawie organizacji, której członkami byli Le Chiffre i Pan White. Organizacji, która jak się okazuje ma szersze koneksje niż początkowo przypuszczano. Podobnie jak w pierwszym filmie, bardzo podoba mi się oś fabularna skupiona wokół kolejnej gałęzi działalności Organizacji, jaką tym razem okazuje się być „ekologia” i destabilizacja sytuacji w krajach rozwijających się. Z resztą w mojej ocenie całe śledztwo bardzo zgrabnie odsłania kolejne elementy układanki i cały czas trzyma w napięciu co do dalszego rozwoju wydarzeń.
Do tego nie zapomniano o wątkach osobistych i rozwoju postaci. Bond, choć próbuje się z tym maskować, traktuje sprawę osobiście, a zemsta jest jego motorem napędowym. To powoduje, że jest jeszcze bardziej bezwzględny i brutalny niż wcześniej. Bardzo fajnie poprowadzono wątki Rene Mathisa oraz „M”, które to postaci nie dość, że mają ciekawą rolę do odegrania to ich relacje z Bondem, pogłębiają jego charakterystykę. Do tego „czarne charaktery” znów wypadają bardzo fajnie. Z jednej strony skorumpowany skurwiel Medrano, z drugiej Dominic Greene (kapitalna rola Mathieu Amalrica), czyli zimny drań o aparycji nieszkodliwego biznesmana i filantropa. No a jest jeszcze Camille Montes, czyli nowa „dziewczyna Bonda”, która jest jedną z niewielu kobiet, które dla agenta 007 nie stały się środkiem do celu, albo „łóżkowym przerywnikiem”, tylko pełnoprawną partnerką. Bardzo podoba mi się rozpisanie relacji tej pary, począwszy od nieufności, do stopniowego szacunku i zaufania. Jedna z najlepiej poprowadzonych relacji damsko-męskich w serii.
Ale nie tylko fabularnie oraz od strony postaci ten film tak dobrze mi się ogląda. W „Quatum of Solace”, może poza jedną sceną (walka na wieży) postawiono na jeszcze większy realizm scen akcji. Według mnie wypada to świetnie. Pogoń na dachach, walka w hotelu, czy akcja z samolotem to kino rozrywkowe najwyższej próby. I piszę o tym, mając świadomość, że to jest kolejny mocno krytykowany element. Narzekano na zbyt szybki i chaotyczny montaż (sam początek filmu faktycznie trochę pod tym kątem kuleje, ale też biorę to na karb tego, że jednak stojący za kamerą Marc Foster nie miał wcześniej doświadczenia w kinie akcji) i nadmierną brutalizację całości. Ale moim zdaniem ten film taki musiał być. Nie zapominajmy, że on kontynuuje wątki z „Casino Royale”. Mamy więc osobistą vendettę, podkręconą śmiercią kolejnych przyjaciół oraz ryzykowne śledztwo, w którym jeden fałszywy ruch może zakończyć się tragicznie. „Quantum of Solace” choć jest blisko 40 minut krótsze od poprzednika, intensywne, mocne i naładowane emocjami po brzegi. A przy tym ostatni akt (Greene na pustyni i Syberia) pokazują, że scenarzyści bardzo konsekwentnie budują to uniwersum, a wszystkie postaci ewoluują w toku wydarzeń. Co dodatkowo mnie cieszyło, to fakt, że sequel podsuwa fanom smaczki i nawiązania, które czynią z niego nie tylko godną kontynuację, ale także mocny punkt cyklu.
Wspomniałem o tym, że „Quantum of Solace” powinno się rozpatrywać jako środkową część trylogii, ale niestety dwa świetne filmy nie doczekały się równie udanego pociągnięcia kluczowych wątków. I tak jak wielu czytelników Kinga zastanawia się jakby wyglądała „Mroczna Wieża”, gdyby została wcześniej zakończona, tak ja nie mogę przestać myśleć jak epickim zwieńczeniem trylogii mógłby być trzeci film gdyby nie zawirowania jakich doznało MGM. Niestety bowiem w związku z potężnymi problemami finansowymi oraz zamieszaniem z prawami autorskimi, na kolejnego Bonda trzeba było czekać pięć lat. Tak długa przerwa nałożyła się jeszcze na okrągłą, pięćdziesiątą rocznicę cyklu i zamiast domknięcia historii Quantum dostaliśmy film, który znów mocno przemeblował uniwersum. Na stołku scenarzysty Haggisa zastąpił John Logan, reżyserem został Sam Mendes, a twórcy postanowili najpierw hucznie uczcić okrągłą rocznicę. I niestety zacznę teraz mocno narzekać. Na początek jednak uwaga ogólna. Choć uważam dwa kolejne filmy z Craigiem za równię pochyłą oraz wyraźny krok wstecz, to jednak trzeba twórcom oddać, że w obu filmach mamy dużo bardzo dobrych sekwencji i pomysłów. Szkoda tylko, że jako całość wypada to jednak tak słabo.
Dlaczego uważam oba filmy za wyraźny krok wstecz? Po urealnieniu fabuły w pierwszych dwóch filmach i dobrym początku „Skyfall”, całość zaczyna dryfować niebezpiecznie w kierunku patentów rodem z minionej epoki i przerysowanych łotrów z lat 70tych i 80tych. Widać to wyraźnie w „Skyfall”, gdzie po świetnej pierwszej połowie całość kompletnie zmienia kierunek, doprowadzając do dramatycznego finału (o nim zaraz więcej wkrótce), ale kosztem logiki i spójności świata. Tak jak wspomniałem postanowiono uczcić pięćdziesięciolecie serii i w „Skyfall” to widać, bo wraca mnóstwo starych znajomych. Dostajemy nowego Q, nową Moneypenny, choć Bond pije piwo, to i klasyczny drink wraca, a do tego gadżety, klasyczny Aston Martin i parę innych smaczków dla fanów. Problem nie leży jednak w tym, że powrócono do starych pomysłów. Problemem jest fabuła i główny antagonista, który jest skamieliną żywcem przeniesioną z starych filmów. Silva jest przerysowany do granic absurdu, a jego motywacje i działania idiotyczne, szczególnie jeżeli się zestawi jego możliwości z początku filmu (wysadzenie siedziby MI6) z kompletnie bezmyślnym i dziwacznym planem w jego drugiej połowie (mam uwierzyć to, że człowiek, który mógł zdemolować siedzibę MI6 daje się złapać, aby dotrzeć do M?!). I właśnie ten element, podparty innymi rozwiązaniami fabularnymi starej daty (walka z jaszczurami) oraz problematycznym przedstawieniem Bonda jako agenta po przejściach (przypomnijmy, że chwilę wcześniej w „Quantum” był młodym agentem, a tu eksponuje się jego siwiznę i ogrywa motyw jego niezdolności do służby) powoduje u mnie straszny dysonans i dyskomfort. Tym większy, że na uczczenie rocznicy twórcy postanowili zdetonować prawdziwą bombę i uśmiercili M.
I to jest rzecz, która z jednej strony szalenie mi się spodobała, bo stanowiła pewne uhonorowanie ery Judi Dench w roli M. A choćby ze względu na fakt, że z księgowej zamieniła ona szefową Bonda w postać z krwi i kości, należą się jej duże brawa. Niestety rozegrano ten wątek w bardzo nieudany sposób, ogłupiając trochę i M i Bonda i doprowadzając do tragedii w dość banalny sposób. Szkoda, bo w mojej ocenie ta postać zasługiwała na lepsze zakończenie.
I stąd wynikają moje, tak bardzo mieszane, uczucia w stosunku do „Skyfall”. Niby bawiłem się dobrze, ale jednak to nie było to czego oczekiwałem. Z jednej strony dostajemy kontynuację nowego stylu (świetne otwarcie w Turcji), fajne smaczki dla fanów (nowi Q, M i Moneypenny wypadają całkiem fajnie) oraz bardzo widowiskowe sekwencje (kapitalnie nakręcona scena w wieżowcu, czy pierwsza rozmowa z Silvą). Ale te dobre pomysły są spaprane złamaniem realistycznej konwencji na korzyść powrotu do starych patentów i łotrów bredzących o władzy nad światem oraz słabym poprowadzeniem niektórych wątków. Przyjąłem jednak, że to był film po długiej przerwie, a do tego rocznicowy, więc pewnie w kolejnym wrócimy do wątków zapoczątkowanych we wcześniejszych filmach.
Choć miałem trochę racji to z perspektywy czasu stwierdzam, że wolałbym się jednak mylić. Bo nie takiego zakończenia wątków z „Casino Royale” i „Quantum of Solace” się spodziewałem. Zacznę jednak od tego, że choć zaraz zacznę wylewać wiadro pomyj na „Spectre” to nie jest zły film. To jest film okrutnie rozczarowujący i będący nie krokiem, a skokiem wstecz w stosunku do tego co zaproponowano nam na początku tego rozdziału. „Spectre” jest filmem bardzo wyraźnie podzielonym na sekwencje i poszczególne z nich ogląda się fajnie jako takie trochę autonomiczne etiudy, ale niestety nie stanowią one satysfakcjonującej całości. Problematycznych kwestii jest tu sporo.
Nie rozumiem dlaczego scenarzyści tak bardzo skoncentrowali się na mruganiu okiem do widza. Zaczyna to być bardzo irytujące we współczesnej (pop)kulturze, że twórcy uznają, że nawiązania i smaczki będą czymś fajnym same w sobie, a nie jako coś czym powinny być, czyli przyprawą do głównego dania. „Spectre”, z wyjątkiem otwierającej sekwencji w Meksyku ogląda się jak kalkę poprzednich filmów. Momentami miałem wrażenie, że tu każdy, nadzwyczaj co prawda wysmakowany kadr (Mendes ma rękę do strony estetycznej), jest cytatem lub nawiązaniem do innego filmu z serii. Pomysł, który mógłby zadziałać w jakimś filmie rocznicowym, ale tutaj wypada bardzo słabo. A jakby tego było mało to część elementów (strój, wygląd, zachowanie Oberhausera), wątków (Q pomagający Bondowi wbrew rozkazom) i pomysłów (Wywiad niczym Hydra zjadająca S.H.I.E.L.D w „Zimowym Żołnierzu) to także totalny recykling.
Wspomniałem, że liczyłem na domknięcie trylogii i faktycznie takowe dostajemy, ale niestety w mojej ocenie fabularnie całość totalnie się rozłazi. Uwaga spojler! (to niewybredny żart), organizacja, którą ścigał Bond to sławetne „Widmo”. Ale nagle okazuje się, że ta precyzyjnie i nowocześnie funkcjonująca organizacja z wcześniejszych filmów w „Spectre” działa jak za czasów zimnej wojny, a to co śledzimy na ekranie, spowodowało, że ja coraz szerzej otwierałem oczy ze zdumienia. I jak teraz o tym myślę to stężenie głupot jest tak duże, ze nawet nie wiem od czego zacząć. Przygodny romans z żoną zabitego członka Spectre, który jest chyba tylko po to abyśmy wrócili do motywu typowej „dziewczyny Bonda”, Pan White, który nagle (nomen omen) zostaje wybielony i zyskuje odkupienie, jego młodziutka córka, która jest kluczem do rozpracowania Organizacji (bo zaiste White nie mógł powiedzieć Bondowi sam co ustalił, musiał go wysłać do ukrywającej się córki). Bond z panną White wchodzący w paszczę lwa kompletnie bez przygotowania i nie wiadomo tak naprawdę po co. A i tak to wszystko blednie kiedy Oberhasuer zdradza swoje cele (tożsame z celami i metodami Silvy, co sugeruje, że ten wątek miał od początku stanowić ważny element trylogii, szkoda, że scenarzyści zapomnieli, że już go wykorzystali), motywacje (zły Tatuś) i aktualną tożsamość (po Mamusi). Wtedy ogarnął mnie już naprawdę pusty śmiech.
Tak jak chwaliłem postaci w „Casino Royale” i „Quantum of Solace”, tak w „Spectre” ich kreacja leży. Wiem, że relacja Bonda i Q jest fajnie rozpisana, ale co z tego, skoro sam Q jest źle poprowadzony. Z resztą tak jak w zasadzie wszyscy uczestnicy dramatu. Mallory, biega jak kurczak bez głowy. Oberhauser jest kreowany na uber-przeciwnika Bonda a wypada karykaturalnie źle (w czym ma niestety moim zdaniem jest duży udział fatalnie obsadzonego Christophera Waltza, który zapomniał, że z planu „Bękartów Wojny” zszedł parę lat temu), Pan Hinx grany przez Bautistę, który przy pierwszym swoim wystąpieniu jest kreowany na drugie „Buźkę” zostaje sprowadzony szybko do roli bezmyślnego osiłka bez krzty charyzmy. No i na koniec Madeleine Swann, czyli córka Pana White’a. Po bardzo dobrze napisanych postaciach kobiecych, czyli Vesper i Camille, ta postać wypada fatalnie. Z tym, że to jest osobny problem całego wątku romantycznego i tego nagłego, gwałtownego uczucia, który rodzi się pomiędzy Bondem i jego córką, to znaczy córką White’a. Ale wiekowo wyglądają z Bondem jak córka z ojcem, wybaczcie przejęzyczenie. To uczucie nie jest wiarygodne. Przemiana Bonda nie jest wiarygodna (inna sprawa, że scenarzyści w „Skyfall” i „Spectre” wywalili wcześniejszy rozwój postaci do kosza). I co najgorsze, cały film jest tak topornie pisany pod finałowe rozwiązanie, że to aż boli w trakcie seansu.
Mógłbym się nad „Spectre” pastwić jeszcze długo, bo to moim zdaniem bardzo nieudany film, ale jako, że w trakcie seansu bawiłem się w porządku, to w tym momencie miłosiernie zakończę. I tak ten wpis przybrał rozmiary takie, że pewnie dwie osoby doczytają do tego miejsca. Podsumowując, dla mnie osobiście rozdział z Danielem Craigiem w roli Bonda to równia pochyła. Po świetnych dwóch filmach, które stanowią powiew pewnej świeżości i stanowią spójną, konsekwentnie budowaną całość, dostajemy filmy, które same nie wiedzą czym chcą być. I tym samym ani nie stanowią całości z duetem „Casino”/”Quantum”, ani nie sprawdzają się dobrze jako w pełni autonomiczne dzieła. Bo tak naprawdę aby docenić pewne smaczki i pomysły scenarzystów (śmierć M) trzeba dobrze się w cyklu orientować. Tym samym ostatni film o Bondzie znów zaprowadził serię na rozdroże. Kolejny Bond będzie się pewnie zaczynał powtórką z finału „W tajnej służbie jej królewskiej mości”, ale mam przynajmniej cichą nadzieje, że Oberhausera już nam nie odgrzebią. Według mnie twórcy kolejnej odsłony stoją teraz przed dylematem jaki kierunek obrać. Ja trzymam kciuki aby na coś się zdecydowali i trzymali się obranego kierunku. Aby filmy z agentem 007 były jakieś. Kolejna próba zadowolenia wszystkich może się skończyć jeszcze większa klapą niż w przypadku „Spectre”. I nie chodzi mi o finanse (film zarabia jakieś oszałamiające pieniądze), ale o satysfakcję widzów. I choć bardzo dużo narzekałem to i tak rozdział z Craigiem uznaję za udany. To były dobre Bondy. Czekam z niecierpliwością co przyniesie nam przyszłość.
Ps. Krzysiek z podcastu Myszmasz (mam nadzieję, że ich słuchacie) uświadomił mi, że Daniel Craig ma kontrakt na pięć filmów. Co oznacza, że oficjalnie jestem pełen obaw co do kolejnej odsłony cyklu. Naprawdę słuchając Craiga i widząc zmęczenie materiału u wszystkich twórców liczyłem na nowe otwarcie. Cóż, pożyjemy i zobaczymy co nam zaoferują.
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!