James Bond – rozdział z Danielem Craigiem – Skyfall
Po trzech świetnych filmach z Piercem Brosnanem, w ostatnim przesadzono ze wszystkim. Spowodowało to, że film niebezpiecznie zbliżył się do granicy autoparodii i zgarnął średnie recenzje. Do tego uznano, że Brosnan jest za stary aby uciągnąć rolę, a i on sam nie kwapił się do kolejnych odsłon. Tym sposobem po jubileuszowym Bondzie nr 20 czyli „Śmierć nadejdzie jutro”, seria po raz kolejny w swej historii stanęła na rozdrożach.
Na ratunek ściągnięto drugi raz Martina Campbella, który doskonałym „Goldeneye” tchnął w serię nowe życie. W „Cassino Royale”, czyli pierwszym Bondzie z Danielem Craigiem, zdecydowano się cofnąć do samego początku jego kariery jako agenta 00 i już od pierwszych scen widać, że był to strzał w dziesiątkę. Znów, jak z filmach z Daltonem, twórcy poszli w kierunku urealnienia akcji, ale nie zrezygnowano z efektowności. Pościg na wysokościach na Madagaskarze, akcja na lotnisku w Miami, czy świetny finał w Wenecji zapadają na długo w pamięć. Bond anno domini 2006 został odarty z wielu elementów serii. Brak Q, czy słynnej Moneypenny, a na pytanie „co pije?” Bond odpowiada „Mam to w dupie”. Ale mimo tego „Cassino Royale” ma bardzo dużo z ducha serii, w czym upatruję zasługę trójki Campbell-Craig-Dench oraz scenarzystów.
Po ogromnym sukcesie oraz otwartym finale „Cassino Royale” wiadomo było, że kolejna odsłona jest tylko kwestią czasu i tak Bond powrócił w „Quantum of Solace”. Filmie nr 22, a raczej 21,5 ze względu na to, że to pierwsza w historii bezpośrednia kontynuacja. Mimo, że w tym przypadku recenzje nie były już tak jednoznaczne, ja jestem wielkim fanem tego filmu. Jest krótki, intensywny i dużo bardziej Bondowski w duchu od poprzednika. Bardzo podoba mi się także rozwinięcie wątków z wcześniejszego filmu. No i widać, że Daniel Craig poczyna sobie dużo śmielej. Polecam szczególnie oglądanie „Quantum of Solace” w duecie z „Cassino Royale”, wtedy zyskuje jeszcze bardziej.
W tym miejscu miałem pisać o domknięciu trylogii Quantum, spinającej w całość opowieść z poprzednich dwóch filmów. Wierzcie, lub nie ale aby nie psuć sobie zabawy starałem się unikać informacji o fabule i aż do seansu żyłem w błogim przeświadczeniu, że idę na finał trylogii. Jakie było moje zaskoczenie gdy okazało się, że „Skyfall” opowiada zupełnie nową historię.
W tym miejscu krótka przerwa. Aby ocenić w pełni „Skyfall” nie uniknę spoilerów. W związku z tym postanowiłem zrobić wszystkim niespodziankę. Jeżeli nie widzieliście filmu, chcecie poznać ogólną ocenę (albo jesteście ciekawi jak brzmi autor bloga) zapraszam do ściągnięcia pierwszej recenzji audio wolnej od większych streszczeń. Jeżeli jednak chcecie poznać moją pełną opinię, albo po prostu widzieliście film zapraszam niżej.
„Skyfall” powstawał z problemami. Jego premiera miała mieć początkowo miejsce już w 2010 roku, ale początkowe problemy związane z sytuacją MGM spowodowały, że premierę opóźniono. Podejrzewam, że w związku ze zbliżającą się 50-rocznicą od powstania „Dr. No” oraz (ale to moja teoria spiskowa) w związku z decyzją Judi Dench o odejściu z Bonda, zdecydowano się na zmianę scenariusza. I szczerze powiem, że mam wielką nadzieję, że pierwotny scenariusz finału trylogii leży gdzieś bezpiecznie w teczce Barbary Brocoli.
Bond nr 23 rozpoczyna się od niezwykle efektownej akcji w Turcji. Agenci MI6 ścigają człowieka, który jest w posiadaniu listy tajnych agentów inwigilujących najgroźniejsze grupy terrorystyczne na świecie. Mamy tu wszystko za co kochamy serię, ale emocjonujący pościg, w niesamowitym otoczeniu (pościg motocyklowy rozgrywa się między na dachach Wielkiego Bazaru, z Hagia Sophia w tle!) kończy się niestety tragicznie. Wskutek złej decyzji M (znów znakomita Judi Dench) Bond zostaje uznany za zmarłego. Tak, jeżeli w tym momencie staje Wam przed oczami „Żyje się tylko dwa razy” macie rację.
Po świetnym początku mamy w mej ocenie pierwszy zgrzyt. Słabą piosenkę w wykonaniu Adele. Mówi się, że ma Bondowski klimat. W mojej ocenie to nie klimat. To brak pomysłów i nuda. Ja przez całą piosenkę czekałem na jakiś zryw. Na próżno. Jedno z ostatnich miejsc na mojej liście Bondowskich piosenek.
Jak możecie się domyślać Bond powraca z martwych („takie hobby…”) wiedziony poczuciem obowiązku (terroryści grożą upublicznieniem listy), a chyba przede wszystkim chęcią ochrony M, której biuro w ściśle strzeżonej siedzibie MI6 wyleciało w powietrze.. Ta część filmu jest zdecydowanie stonowana w porównaniu do większości odsłon cyklu. Ale wydaje mi się, że to zabieg celowy pozwalający wprowadzić na scenę starych znajomych (pojawia się Q i Walter PPK!), pogłębić relacje (na linii M‑Bond) oraz wprowadzić nowe postacie (Mallory). Zabieg celowy, ale wypadający nieźle. Właściwa akcja rozpoczyna się jednak wraz z wizytą Bonda w Szanghaju, gdzie 007 trafia na ślad głównego złego czyli Silvy (Javier Bardem).
Scena pierwszego wejścia Silvy to po prostu majstersztyk. Otoczenie, klimat oraz sam Silva w demonicznej kreacji Bardema. Poezja. Niestety od tej doskonałej sceny mam wrażenie, że coś się psuje. A podstawowym problemem jest właśnie Silva. Po pierwsze w mojej ocenie Bardem przeszarżował i z demonicznego wroga 007 zamienia się szybko we własną karykaturę. Po drugie, w momencie kiedy poznajemy jego motywację, czyli chęć zemsty na M, jego działania z przerażających stają się cokolwiek śmieszne. Mam uwierzyć, że facet, który jest w stanie obejść wszystkie zabezpieczenia MI6, a co za tym idzie zabić M w dowolnym momencie daje się złapać aby do niej trafić? O to tyle zachodu? Ja tego nie kupuję. Do tego motyw zemsty na M też jest motywem znanym. To była przecież główna oś fabularna świetnego „Świat to za mało”, gdzie według mnie rozegrano tę nutę dużo lepiej.
Ale tu dochodzimy do tego co jest moją teorią spiskową. Według mnie scenariusz tak zmieniono, aby przy tym odgrzanym motywie upiec dwie pieczenie – złożyć hołd jednej z najważniejszych postaci w serii jaką stała się M w wykonaniu Judi Dench i ją uśmiercić. I choć sposób wykonania jest dalece niedoskonały, to sam pomysł uważam za fantastyczny. Fantastyczny, bo Judi Dench będzie wspominana już zawsze, tak jak nieodżałowany Desmond Llewelyn. Kapitalnie rozbudowała tą postać od zimnej „księgowej” („Goldeneye”), do najbliższej powierniczki Bonda. Ja ogromnie żałuję, że więcej już jej nie zobaczymy i uważam, że „Skyfall” w oczach każdego jej fana zyskuje dodatkowe punkty.
W ogóle z perspektywy fana serii, dobry, ale nie zachwycający film akcji jakim jest „Skyfall” zyskuje ogromnie dużo i wznosi się na naprawdę wysoki poziom. Na 50-tą rocznicę „Dr. No” nafaszerowano film licznymi nawiązaniami – dialogami, scenami i motywami, których odnajdywanie jest czystą przyjemnością. Stare auta, wódka-martini („doskonale zrobiona”), czy pojawiając się po raz pierwszy od 2002 roku Q oraz Moneypenny to wszystko cieszy. A jeżeli wszystko będzie dobrze może cieszyć podwójnie, bo ja liczę, że wkrótce zobaczymy nową odsłonę starego Bonda. Ze wszystkimi dobrymi znajomymi, ale z nową świetną fabułą domykającą wątek organizacji Quantum. Czego sobie i Wam życzę.
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!
Podcast: Play in new window | Download