House of Cards

Minio­ny rok był kolej­nym dobrym dla tele­wi­zyj­nej roz­ryw­ki, któ­rej ran­ga i zna­cze­nie sys­te­ma­tycz­nie rosną. Co wię­cej obser­wu­jąc main­stre­amo­we kino i tele­wi­zję może­my zauwa­żyć, że jeże­li szu­ka­my cie­ka­wych, nie­sza­blo­no­wych pro­duk­cji to co raz czę­ściej to wła­śnie tele­wi­zja będzie bar­dziej natu­ral­nym wybo­rem. A głów­ny powód to chy­ba fakt, ze sta­cje tele­wi­zyj­ne nie boją się podej­mo­wać ryzy­ka. W swych seria­lach poru­sza­ją kon­tro­wer­syj­ne tema­ty, poka­zu­ją dużo wię­cej (i co waż­niej­sze czę­sto w dużo bar­dziej uza­sad­nio­ny spo­sób) niż spę­ta­ne oko­wa­mi kla­sy­fi­ka­cji wie­ko­wych i ogrom­nych budże­tów kino, a teraz potra­fią tak­że ścią­gnąć gwiaz­dy pierw­sze­go formatu.

Nowych świet­nych seria­li w 2013 roku było spo­ro, ale patrząc na pod­su­mo­wa­nia, nie moż­na nie wspo­mnieć o pro­duk­cji, któ­ra sta­no­wi pod pew­ny­mi wzglę­da­mi rewo­lu­cję, czy­li „House of Cards”. To pierw­szy w histo­rii serial wypro­du­ko­wa­ny nie przez stan­dar­do­wą sta­cję kablo­wą czy tele­wi­zyj­ną, ale przez inter­ne­to­we­go dostaw­cę usług tele­wi­zji na życze­nie, ame­ry­kań­skie­go poten­ta­ta Net­flix. Co wię­cej sze­fo­wie plat­for­my, świet­nie czy­ta­jąc ocze­ki­wa­nia współ­cze­snych widzów udo­stęp­ni­li w ramach swo­jej usłu­gi całość seria­lu od razu. A patrząc z per­spek­ty­wy cza­su moż­na powie­dzieć, że takie podej­ście było mar­ke­tin­go­wym strza­łem w dzie­siąt­kę, któ­ry zaowo­co­wał choć­by ogło­sze­niem przez Net­flix pro­duk­cji nie tyl­ko dru­giej serii „House of Cards”, ale tak­że aż czte­rech seria­li z boha­te­ra­mi uni­wer­sum Marve­la. I coś mi mówi, że to dopie­ro począ­tek rewolucji.

„House of Cards” to dra­mat poli­tycz­ny opar­ty na moty­wach powie­ści Miche­al Dob­b­sa, któ­ra zosta­ła już wcze­śniej zekra­ni­zo­wa­na przez BBC. Za prze­nie­sie­nie akcji z bry­tyj­skie­go grun­tu w realia ame­ry­kań­skiej poli­ty­ki odpo­wia­da Beau Wil­li­mion, któ­ry z podob­ną tema­ty­ką mie­rzył się już w świet­nie przy­ję­tym fil­mie „Idy mar­co­we”. Nie znam ani książ­ko­we­go ory­gi­na­łu, ani bry­tyj­skie­go seria­lu, ale moim zda­niem sce­na­rzy­ści wywią­za­li się ze swo­je­go zada­nia bez zarzu­tu. Boha­te­rem „House of Cards” jest Frank Under­wo­od (wychwa­la­ny pod nie­bio­sa za tę rolę Kevin Spa­cey), kon­gres­men, któ­ry przy­czy­nił się do zwy­cię­stwa kan­dy­da­ta Demo­kra­tów w wybo­rach na Pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Triumf nie­ste­ty przy­no­si mu jed­nak spo­re roz­cza­ro­wa­nie, bo obie­ca­ne sta­no­wi­sko Sekre­ta­rza Sta­nu przy­pa­da komuś inne­mu, a on musi zostać tym kim jest. Face­tem od czar­nej robo­ty w Kon­gre­sie. Prze­łknąw­szy jed­nak gorz­ką piguł­kę Under­wo­od zaczy­na reali­zo­wać machia­ve­licz­ny plan zemsty.

Przy­znam otwar­cie, że nie lubię poli­ty­ki i się nią nie inte­re­su­ję bar­dziej niż to koniecz­ne we współ­cze­snym świe­cie. Przy­czy­na jest pro­sta. Roz­cza­ro­wa­nie. A pro­duk­cje pokro­ju „House of Cards”, któ­re poka­zu­ją, że obec­nie poli­ty­ka, tak jak i przed wie­ka­mi, to czę­sto narzę­dzie mani­pu­la­cji i zaku­li­so­wych gier mają­cych na celu zaspo­ka­ja­nie inte­re­sów rzą­dzą­cych, a nie dąże­nie do mitycz­ne­go dobra ogó­łu, tyl­ko mnie w tym roz­cza­ro­wa­niu utwier­dza­ją. Ale nawet jeże­li podzie­la­cie moją nie­chęć do poli­ty­ki, war­to się seria­lem zain­te­re­so­wać. Duża w tym zasłu­ga całej eki­py. Sce­na­rzy­ści sta­nę­li na wyso­ko­ści zada­nia, two­rząc wie­lo­wąt­ko­wą opo­wieść, fan­ta­stycz­ne posta­cie i cie­ka­we dia­lo­gi (z chy­ba moją ulu­bio­ną roz­mo­wą fina­li­zu­ją­cą kwe­stię straj­ku nauczy­cie­li na cze­le). A głów­na intry­ga zosta­ła świet­nie popro­wa­dzo­na i śle­dzi się ją z nie­słab­ną­cym zainteresowaniem.

Za kame­rą prze­wi­ja­ją się gwiaz­dy z Joelem Schu­ma­che­rem i przede wszyst­kim Davi­dem Fin­che­rem na cze­le. Oso­bi­ście bar­dzo lubię Fin­che­ra i podo­ba mi się ewo­lu­cja, któ­rą prze­szedł jako twór­ca. Od mrocz­nych, wręcz tur­pi­stycz­nych wizji w „Obcym 3”, „Sie­dem” i „Pod­ziem­nym krę­gu” do chłod­ne­go, mro­ku w „Social Network”, czy „Dziew­czy­nie z tatu­ażem”. Jeże­li zna­cie jego ostat­nią twór­czość zoba­czy­cie w „House of Cards” jego ręką wyjąt­ko­wo moc­no, a ten wypra­co­wa­ny nie­co zim­ny, ale nie stro­nią­cy od bru­tal­no­ści styl pasu­je do tej histo­rii wyjąt­ko­wo dobrze. I fakt, że Fin­cher oso­bi­ście reży­se­ro­wał jedy­nie dwa odcin­ki nie ma tu zna­cze­nia, bo spra­wo­wał on pie­cze nad seria­lem jako pro­du­cent wykonawczy.

Ale to co nale­ży pod­kre­ślać w przy­pad­ku tej pro­duk­cji to przede wszyst­kim świet­nie wykre­owa­ne i jesz­cze lepiej zagra­ne posta­cie. Oczy­wi­ście na pierw­szy plan wybi­ja­ją się Frank Under­wo­od (wspo­mnia­ny Kevin Spa­cey) wraz z żoną Cla­ire (rów­nie fan­ta­stycz­na Robin Wri­ght). Kon­gres­man Under­wo­od koja­rzy mi się bar­dzo moc­no z Don Cor­le­one z „Ojca Chrzest­ne­go”. Tak samo ceni lojal­ność i nie zno­si sprze­ci­wu. Cechu­je go ta sama mądrość i cier­pli­wość i choć obaj pre­fe­ru­ją roz­wią­za­nia poko­jo­we nie oba­wia­ją się bru­tal­nych dzia­łań kie­dy sytu­acja tego wyma­ga. I tak­że korzy­sta z usług swe­go Con­si­glie­re, Douga Stam­pe­ra (bez­błęd­ny Micha­el Kelly).Wielowymiarowość czy­ni postać Fran­ka sza­le­nie inte­re­su­ją­cą i nie­sza­blo­no­wą, ale ze wzglę­du na jego spo­sób dzia­ła­nia i podej­mo­wa­ne decy­zje trud­no z nią sym­pa­ty­zo­wać. Jego żona Cla­ire to tak­że świet­nie napi­sa­na postać, z cie­ka­wie pro­wa­dzo­ny­mi wąt­ka­mi (zwią­za­ny­mi choć­by z jej fun­da­cją, czy daw­ną miło­ścią), ale na naj­więk­szą uwa­gę zasłu­gu­ją ich wza­jem­ne rela­cje. Daw­no nie widzia­łem w seria­lu tak skom­pli­ko­wa­nie i nie­jed­no­znacz­nie nakre­ślo­ne­go mał­żeń­stwa. Z jed­nej stro­ny widzi­my nie­skry­wa­ne uczu­cia, by chwi­lę póź­niej odnieść wra­że­nie, że mamy do czy­nie­nia z trans­ak­cję nie­mal­że biz­ne­so­wą, któ­ra ma przy­nieść obu stro­ną wza­jem­ne korzy­ści. Świet­ny motyw, kon­cer­to­wo zagra­ny przez duet Spa­cey-Wri­ght. Ale „House of Cards” to nie tyl­ko mał­żeń­stwo Under­wo­odów. Lista posta­ci jest napraw­dę dłu­ga, i co waż­niej­sze wszy­scy boha­te­ro­wie pierw­sze­go, dru­gie­go, a nawet i trze­cie­go pla­nu są napraw­dę świet­nie napi­sa­ni i zagra­ni. Ostat­ni raz tak dobrze pro­wa­dzo­ny zespół aktor­ski i cie­ka­wie roz­pi­sa­ne rela­cje pomię­dzy boha­te­ra­mi widzia­łem chy­ba przy oka­zji pierw­szej serii „Ame­ri­can Hor­ror Story”.

Czy „House of Cards” jest seria­lem bez ska­zy? Nie­mal­że. Po mistrzow­skim począt­ku gdzieś w oko­li­cy 7–8 (w mojej oce­nie chy­ba naj­słab­sze­go i nie do koń­ca potrzeb­ne­go) odcin­ka akcja tro­chę grzęź­nie na mie­liź­nie. I zna­la­zł­bym jesz­cze parę „ale”. Jakąś nie­po­trzeb­ną lub nazbyt łopa­to­lo­gicz­ną sce­nę (Cla­ire w kawiar­ni po zwol­nie­niu jed­nej ze swych pra­cow­nic). Nie­ja­sne inten­cje twór­ców w nie­któ­rych sekwen­cjach (noc­na roz­mo­wa Fran­ka z kum­plem ze szko­ły, któ­ra dodat­ko­wo gma­twa nam jego obraz, a póki co do opo­wie­ści nic nie wno­si). Ale to wszyst­ko bled­nie przy bar­dzo dobrych wra­że­niach z cało­ści. To świet­ne kino łączą­ce dra­mat oby­cza­jo­wy z thril­le­rem poli­tycz­nym naj­wyż­szej pró­by, któ­re­go każ­dy powi­nien spró­bo­wać. Pierw­szy sezon był moc­ny, a zwa­żyw­szy na fakt, że Frank w tra­ile­rach do dru­gie­go zapo­wia­da rzeź, nie mogę się docze­kać co przy­nie­sie nam kolej­ny, jeże­li Net­flix dotrzy­ma sło­wa finałowy.

A na małe post scrip­tum chcia­łem się podzie­lić krót­ką reflek­sją odno­śnie Kevi­na Spa­cey w rekla­mach BZ WBK. Będąc po sean­sie „House of Cards” i mając w pamię­ci jego rolę w „Chci­wo­ści” zasta­na­wia mnie czy bank nie strze­lił sobie w sto­pę. Mar­ke­ting to jed­na z rze­czy, któ­rej mój mały rozu­mek nigdy nie obej­mie, ale ja widząc Kevi­na Spa­cey w rekla­mach, widzę Fran­ka Under­wo­oda. Czło­wie­ka, któ­ry „Nie boi się zro­bić tego co koniecz­ne”. Chy­ba nie o taki wize­ru­nek spe­com od rekla­my chodziło…

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.