Ghost story z nawiedzonym domem w tle
Horror to gatunek w dużej mierze skonwencjonalizowany, a na przykładzie klasycznej opowieści o nawiedzonym domu widać to wyjątkowo mocno. To historie, która czytelnika lub widza obeznanego z horrorem teoretycznie nie powinny niczym zaskoczyć, a co za tym idzie przerazić. Jeżeli chodzi o mnie, nic bardziej mylnego. Nie wiem z czego dokładnie to wynika, ale ostatnie nadrabianie zaległości w temacie, doprowadziło mnie do wniosku, że ghost story potrafią mnie nadal przerazić jak chyba żadna inna opowieść grozy. I nieodmiennie mnie fascynują, tym bardziej, że sztafaż opowieści o duchach daje twórcom duże możliwości tworzenia własnych historii z dobrze znanych klocków.
Oczywistym jest, że duża część tego rodzaju historii ma po prostu przerażać, a co za tym idzie dostarczyć rozrywki. Jednym z moich ulubionych przykładów tego rodzaju kina jest „Poltergeist” Tobe Hoopera (o którym już wcześniej pisałem tutaj). I nie ma znaczenia, że to horror przygodowy, bo mimo wielu seansów są tam sceny, które nadal mrożą mi krew w żyłach. Choć dla mnie „Poltergeist” to przykład sztandarowy (nie ma co się dziwić skoro to jeden z filmów na których się wychowałem), bardzo lubię też poważniejsze wersje tego rodzaju historii. Jak choćby „Amityville”, czy świeżutką „Obecność”, na którą zachęcony bardzo pochlebnymi recenzjami się wybrałem.
Najnowszy film Jamesa Wana, bardzo obiecującego twórcy, który wdarł się na salony filmowej grozy pierwszą częścią „Piły” (której tak na marginesie nie lubię), a ugruntował swą pozycję „Naznaczonym” to przykład opowieści „na faktach”. W 1971 roku słynna para badaczy zjawisk paranormalnych, Lorraine i Ed Warren, zostaje poproszona o zbadanie niewytłumaczalnych zjawisk jakie mają miejsce w posiadłości rodzinny Perron na Rhode Island. Po ich przybyciu okazuje się, że dom jest nawiedzony, a co gorsze istota demoniczna, która za tym stoi nie zamierza łatwo odpuścić. Już po tym krótkim opisie możemy zauważyć, że dzieło Wana to historia klasyczna, stawiająca na grozę w stanie czystym. I sprawdza się na tym polu bardzo dobrze, o czym możemy się przekonać już po bardzo nastrojowym otwarciu. Opowieść jest prowadzona sprawnie, a napięcie umiejętnie dawkowane. Wan wyśmienicie zna konwencję i potrafi wykorzystać tą wiedzę. Bardzo przypadły mi do gustu zabawy z oczekiwaniami widzów (zwróćcie uwagę na wykorzystanie motywu luster w pierwszej części filmu) i stojąca na wysokim poziomie strona realizacyjna. Udało mu się znakomicie oddać klimat lat 70-tych, a fantastyczne zdjęcia i efekty dźwiękowe wzmacniają dobre wrażenia. Jeżeli dodamy do tego bardzo dobre aktorstwo otrzymujemy mix niemal idealny. Niestety na diamencie znalazło się parę rys. Sprowadzają się one moim zdaniem do tego, że w końcowym montażu powinno wylecieć z filmu parę scen, które popsuły mi trochę końcowe wrażenie. Nie chcę w tym miejscu wchodzić w spojlery, więc zasygnalizuję tu jedną z nich, która moim zdaniem stanowi najpoważniejszy grzech. Nie powinno być w filmie sceny znanej z plakatu (powyżej). Nic nie wnosi, a wybija tylko widza z rytmu opowieści. Nie zmienia to faktu, że Wan udowodnił, że nadal można zrobić bardzo klasyczną, a jednocześnie przerażającą opowieść o duchach.
Ale jak wspomniałem jedną z rzeczy, które fascynują mnie w opowieściach o nawiedzeniach to fakt, że w tej konwencji można zaprezentować historie wykraczająco poza proste straszenie. Zbliżające się choćby do dramatu psychologicznego. Jak w przypadku „American Horror Story” (o którym więcej możecie poczytać tutaj), znakomitych „Innych”, czy „Nawiedzonego” Shirley Jackson. W ramach nadrabiania zaległości z kina grozy obejrzałem niedawno „Szepty”, który to film spokojnie mogę zakwalifikować to tego nurtu. Florance Cathcart (znakomita rola Rebecci Hall) to uznana specjalistka zajmująca się demaskowaniem fałszywych opowieści o duchach i nawiedzeniach. Jako fachowiec zostaje poproszona o zbadanie sprawy ducha w internacie dla chłopców. Podejmując się zlecenia nie wie, że przyjdzie jej zweryfikować własne przekonania i zmierzyć z demonami przeszłości. Podobnie jak w przypadku „Obecności” na najwyższe noty zasługuje realizacja. Zdjęcia, muzyka, świetne aktorstwo i umiejętnie wykorzystana sceneria angielskiej prowincji budują doskonały klimat. „Szepty” to film stonowany i stawiający na psychologię. A raczej życzyłbym sobie konsekwencji w tym podejściu. Jakieś dwie trzecie historii to naprawdę świetne kino psychologiczne, w którym twórcy poruszają wiele interesujących wątków, a jednocześnie potrafią nas nieźle nastaszyć. Niestety od pewnego momentu całość skręca w kierunku bardziej efekciarskiej historii, a finał pozostawił mnie w poczuciu rozczarowania i niedosytu. Nie zmienia to faktu, że choć uważam „Szepty” za film niedoskonały to z pewnością godny uwagi, szczególnie jeżeli lubicie wiktoriańską powieść grozy.
Są oczywiście dzieła, które próbują zmiksować klimat, grozę i psychologię w idealnych proporcjach. Przykładem tego rodzaju opowieści o nawiedzonym miejscu jest moim zdaniem choćby „Lśnienie” Stephena Kinga, przeniesione na kinowy ekran przez Stanleya Kubricka. Ale nie wszystkie próby są równie udane o czym niedawno dane mi było się przekonać. A to za sprawą filmu, który zapoczątkował hiszpańską ofensywę w kinie grozy czyli „Sierocińca”. W swoim czasie, film wyprodukowany przez Guilermo del Toro, zebrał mnóstwo pozytywnych opinii. Opowiada historię Laury, wychowanej w sierocińcu, która powraca do niego wraz ze swoją rodziną (w tym chorym na AIDS synem) aby założyć ośrodek dla chorych dzieci. Wkrótce mały Simon zaczyna rozmawiać z niewidzialnymi przyjaciółmi, w budynku nasilają się niepokojące zjawiska i w końcu Simon znika. Niestety w mojej ocenie „Sierociniec” okazał się klapą na całej linii, za co główną winą obarczam scenarzystę oraz początkującego reżysera. Sama historia jest bowiem interesująca i w rękach lepszych twórców otrzymalibyśmy moim zdaniem dużo lepszy produkt finalny. W tym przypadku odniosłem wrażenie, że próbowano stworzyć kompletny film o nawiedzonym domu, ale ilość elementów składowych, przy braku ich umiejętnego poskładania spowodowała, że całość jest nudna, mało angażująca i irytuje scenariuszowymi głupotami (szczególnie widocznymi w melodramatycznym finale). Tu po prostu jest wszystkiego za dużo, czego najlepszym przykładem jest wizyta ekipy łowców duchów przeniesiona jakby żywcem z „Poltergeista”. Tylko to co tam pasowało i stanowiło ważny element fabuły tu w ogóle się nie sprawdza. To jeden z tych filmów, które aż się proszę o umiejętnie zrealizowany remake. Oryginał polecam tylko najzagorzalszym miłośnikom gatunku.
Mam poczucie, że w ramach zbiorczych wrażeń po ostatnich seansach opisałem zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo opowieści o nawiedzonych miejscach zasługujących na uwagę jest mnóstwo. Mimo upływu lat nadal tego rodzaju historie cieszą się niesłabnącą popularnością, potrafią zainteresować i przerazić. A nawet, mimo pozornej schematyczności zaskoczyć (jak choćby „Inni”). Z mojej perspektywy, miłośnika gatunku, oby tego rodzaju opowieści na wysokim poziomie powstawało jak najwięcej.
Ps. Jeżeli jesteście po seansie „Obecności” możecie poczytać więcej o oryginalnej sprawie tutaj
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!