Banshee – sezon 4
Tekst ukazał się pierwotnie na Pulpozaur.pl. Skomentuj pod pierwotnym postem!
Po fantastycznym trzecim sezonie i zapowiedziach końca serialu wraz z czwartą jego odsłoną, wszyscy fani czekali na wybuchowe pożegnanie z Banshee. Tymczasem twórcy najpierw ogłosili, że ostatni sezon będzie krótszy, a następnie dowiedzieliśmy się, że premierę przesunięto o ponad trzy miesiące. Powiedzieć, że budziło to niepokój to może trochę zbyt wiele, ale przyznam, że lekkie obawy zaczęły we mnie kiełkować. Czyżby czwarty sezon miał jakieś problemy realizacyjne? Wymagał jakichś zmian na etapie postprodukcji? Obawy obawami, ale kiedy pojawił się pierwszy trailer serce fana zaczęło bić we mnie zdecydowanie mocniej, a moje oczekiwania jeszcze wzrosły.
W końcu się doczekaliśmy. I muszę przyznać, że nie tego się spodziewałem. Twórcy zdecydowali się bowiem na dość niespodziewany i zaskakujący manewr. Powracamy do tytułowego miasteczka Banshee po dwóch latach, a sytuacja zarówno w mieście, jak również w przypadku niemalże wszystkich głównych postaci uległa bardzo istotnym zmianom. Ale aby odnieść się do tematu muszę nakreślić nowe status quo. Hood, po tym jak nie udało się mu odnaleźć Joba, zniknął z pola widzenia i żyje w lasach jak pustelnik. Carrie zaangażowała się w prywatną wojnę z Proctorem, co jest o tyle ryzykowne, że Kai Proctor został burmistrzem, nie rezygnując oczywiście ze swych licznych, nielegalnych działalności. I tylko szeryf Lotus i Bunker wydają się być mniej więcej w tym punkcie, w którym pozostawiliśmy ich w finale trzeciej serii.
Stali widzowie zapewne pamiętają, że zakończenie poprzedniego sezonu domknęło niemalże wszystkie główne wątki, pozostawiając zaledwie dwie furtki fabularne – porwanie Joba oraz kwestię Bunkera i neonazistów. Zakładałem, że poszukiwanie Joba przez wesołą gromadkę z Banshee będzie wątkiem przewodnim, przynajmniej przez znaczną część sezonu. Tymczasem, w związku ze znacznym przeskokiem czasowym, postawiono na zupełnie inne zawiązanie akcji. Nad rzeką znaleziono zwłoki Rebecci Bowman, która wygląda na kolejną ofiarę grasującego od jakiegoś czasu w Banshee seryjnego mordercy.
Punkt wyjścia zaskoczył mnie pod każdym względem. Przeskok czasowy, bardzo istotne zmiany dotychczasowego układu, które widzimy post factum, kompletnie nowy wątek główny zamiast spodziewanej kontynuacji. Wszystko to spowodowało, że czwarty sezon ogląda się momentami jak zupełnie nową produkcję. I gdyby to była pierwsza odsłona nowej produkcji to pewnie moja ocena byłaby wyższa, ale niestety to miał być epicki finał świetnego serialu. I jako taki ten sezon sprawdza się średnio.
Problemów jest kilka i największym z nich nie jest wcale przeskok czasowy. To mogło się udać, ale niestety twórcy sami chyba do końca nie wiedzieli, co chcą zrobić i zamiast zaprezentować nam nową historię i pchnąć akcję do przodu, grzęźniemy przez pierwszą połowę serii w prawdziwej lawinie retrospekcji. Jak na sezon, który składa się zaledwie z ośmiu odcinków i po tym, do jakiej ilości akcji przyzwyczaiło nas Banshee, taki zabieg sprawdza się bardzo słabo. A co gorsze z perspektywy obecnych wydarzeń wnosi to wszystko relatywnie niewiele, a bardzo spowalnia i rozbija akcję. Do tego śmierć Rebecci, która mogłaby być katalizatorem dla ciekawej historii, została wpleciona w zupełnie nowy wątek. I tak po rdzennych Amerykanach, neonazistach, Amiszach, gangach motocyklowych, kartelach i ukraińskiej mafii, w Banshee pojawia się seryjny morderca, który do tego najprawdopodobniej jest mordercą rytualnym. I znów, nie krytykuję samego pomysłu, ale wątpliwość budzi jego wykonanie. Litania frakcji jakie przewinęły się przez nasze miasteczko dobitnie pokazuje, że sataniści nie powinni tak naprawdę nikogo dziwić, ale cały ten wątek jest poprowadzony źle i to na kilku poziomach.
Po pierwsze ta historia nie sprawdza się jako wątek główny. Teoretycznie twórcy robią co mogą, aby zaangażować jak największą grupę postaci w tę sprawę, ale wypada to słabo. Tym bardziej, że przy tej okazji pojawia się nowa postać, szumnie zapowiadana agentka specjalna Veronica Dawson, która jest bohaterką tak przerysowaną i źle poprowadzoną (dość powiedzieć, że dostaje ona scenę tak kuriozalną, że dosłownie zbierałem szczękę z podłogi), że nawet moja sympatia do grającej ją Elizy Dushku nie pomagała. Po drugie sprawa Rebecci to główny wątek Hooda w finałowym sezonie. Okazuje się, że ma on wobec siostrzenicy Proctora dług i czuje się po części odpowiedzialny za jej śmierć. Twórcy idąc w takim kierunku, dość mocno w mojej ocenie zmieniają dotychczasowy charakter postaci. Impulsywny, dążący do celu za wszelką cenę i skuteczny Hood, przez większość czasu ekranowego snuje się z miną zbitego psa. Byłbym w stanie uwierzyć w to, że ostatnie dwa lata odcisnęły na nim tak wyraźne piętno, ale w kontekście tej postaci taka przemiana wypada po prostu niewiarygodnie. A do tego finał historii jest jedną z najsłabszych rzeczy w całym tym sezonie. Główny antagonista okazuje się być wręcz karykaturalnie przerysowany, a pod koniec dostajemy twist, który wywraca do góry nogami charaktery kilku ważnych postaci i pozostawił mnie przyznam w poczuciu konsternacji.
Inny poważny problem to wątek Joba. To, jak całość została rozpisana i poprowadzona, woła moim zdaniem o pomstę do nieba. Nie chcę wchodzić w tym miejscu w większe spoilery, więc tylko pokrótce postaram się wyjaśnić, co mnie tak zirytowało. Po pierwsze kwestia ta, która powinna być najistotniejszym tematem na otwarcie, wraca w sumie dość późno. I samo to może mogłoby zadziałać, ale po raz kolejny twórcom zabrakło pomysłu i konsekwencji. Bo nagle, po dwóch latach i wielu bezskutecznych próbach odnalezienia Joba, nasza ekipa wpada na jego trop w bardzo przypadkowy sposób. Co gorsze, w mojej ocenie kwestia tego, co się działo z Jobem przez te dwa lata to najdobitniejszy przykład na jedną z podstawowych wad tego sezonu, czyli braku umiaru, przesadę i przeszarżowanie pewnych kwestii. To było po prostu bardzo słabe zagranie, które znalazło odzwierciedlenie dodatkowo w tym, że kiedy Job w końcu wchodzi na scenę to jest to zupełnie inna postać.
Zresztą zmiany w zarysie postaci dosięgły nie tylko Hooda i Joba. Także cały wątek Carrie „Anioła zemsty” Hopewell jest w moim odczuciu oparty na założeniach, które nijak nie przystają do jej charakteru. Mam uwierzyć, że prowadzi ona wojnę z Proctorem, aby zakończyć dzieło swojego męża? Kompletnie nie pasuje mi to do tej postaci. Już bardziej wiarygodną motywacją byłaby zwykła nuda i niespokojny duch, który nie pozwala jej usiedzieć na miejscu.
I kontynuując problematyczne tematy, chciałbym powrócić do braku umiaru i przegięcia. Banshee od samego początku było serialem bardzo mocno przerysowanym. Wystarczy wspomnieć scenę więzienną z Albinosem, finał w kościele na zakończenie drugiego sezonu, Cheytona z łukiem i wiele innych kwestii. Ale w tym świecie, gdzie w jednym małym miasteczku funkcjonuje obok siebie tak dużo różnych grup interesów, to mimo wszystko grało. Choć trzeba było czasem dość mocno zawiesić niewiarę, chłonęło się całość z przyjemnością. W czwartym sezonie scenarzyści mam wrażenie się jednak pogubili i zatracili umiar. Co widać prawie od pierwszych scen, gdy trafiamy w lesie na Hooda, który ma brodę jak średniowieczny pustelnik i wygląda przekomicznie. A to tylko kropla w morzu. Bo przesadzonych wątków (kwestia dwuletniego zniknięcia Joba), przeszarżowanych scen (Burton z piłą mechaniczną, finał wątku Proctora) i braku umiaru (nadużywanie walk w wykonaniu Burtona) jest tu co nie miara.
Jak widzicie, marudzę dość mocno na to co dostaliśmy. Czy zatem jest coś, co się udało? Z pewnością najjaśniejszym punktem tego sezonu był wątek braci Bunker oraz neonazistów. Ciekawie i wiarygodnie zaprezentowano różne konflikty – pomiędzy braćmi, pomiędzy młodszym Bunkerem i jego teściem neonazistą, czy nawet wewnątrz organizacji. Co więcej w serii, w której niemalże wszystkie postaci zachowują się wbrew dotychczasowemu rysowi charakterologicznemu, w tym przypadku udało się poprowadzić to wszystko nie tylko umiejętnie, ale także wiarygodnie. W czym także duża zasługa wszystkich aktorów, którzy w tym wątku się pojawili. Jeżeli po latach będę za coś pamiętał czwarty sezon to na pewno będą to sceny z Calvinem Bunkerem. Grający go Chris Coy dostał naprawdę trudną i złożoną rolę do odegrania i spisał się po prostu koncertowo.
Prawdziwym paradoksem jest zaś kwestia ostatniego odcinka. Po tym jak w poprzednich trzech sezonach finał to było szalone kino akcji, tutaj postawiono na zupełnie inny ton i klimat. Jest spokojnie, sentymentalnie, a twórcy umiejętnie grają na emocjach widzów. I choć to w ogóle nie pasuje do całości sezonu, ogląda się to dobrze. Odnosi się wrażenie jakby nagle powróciło „stare” Banshee, postaci zachowują się tak, jak byśmy się po nich spodziewali, domknięcie większości wątków jest zrealizowane dość umiejętnie i kiedy spoglądamy ostatni raz na tablicę z nazwą miejscowości ja naprawdę poczułem żal, że to już koniec. Tym bardziej, że ostatnie sceny są bardzo ładną pointą dla całej tej historii i ładnie grają z duchem i klimatem całości.
Przyznam się, że długo nie mogłem sobie poukładać wrażeń po zakończeniu serialu. Czwarty sezon to z pewnością spory zawód, ale chociaż znaczna część niniejszego tekstu to narzekania, paradoksalnie nie świadczy to o tym, że finałowy sezon jest zły. To jest po prostu relatywnie słaby sezon bardzo dobrego serialu. Po genialnej poprzedniej odsłonie, myślę, że wszyscy spodziewaliśmy się równie wysokiego poziomu. Niestety moim zdaniem twórcy polegli na wielu błędnych decyzjach i niezłych pomysłach, które zostały źle zrealizowane. Ci z Was, którzy nie widzieli jeszcze ostatniego sezonu, zastanawiają się teraz pewnie, czy mimo wszystko warto się za niego zabrać? Według mnie tak, bo jednak parę rzeczy udało się tu całkiem nieźle, no i to ostatnia okazja, aby pożegnać się z ulubionymi postaciami. Bo śmiało mogę powiedzieć, że w najbliższym zimowym sezonie będzie mi bardzo brakować Hooda, Joba i spółki.