Ash vs Evil Dead
Tekst ukazał się pierwotnie na Pulpozaur.pl. Skomentuj pod pierwotnym postem!
Kiedy w 1978 roku Sam Raimi, między innymi ze swym kolegą Brucem Campbellem, kręcił krótkometrażówkę Within the woods, nie mógł przypuszczać, że będzie to początek ich wielkiej kariery i otwarcie jednej z najbardziej niesamowitych horrorowych serii jakie nakręcono. Powstałe w 1981 roku Martwe zło nadal, mimo upływu trzydziestu pięciu lat od premiery, potrafi zrobić wrażenie swym surowym, dusznym klimatem i szokującymi rozwiązaniami fabularnymi. Część druga pokazała, jak fantastycznie połączyć elementy komediowe z horrorem, a zamykająca oryginalną trylogię Armia ciemności to prawdziwy popis szaleństwa i nieokiełznanej pomysłowości Raimiego. Co więcej, to jedna z tych serii, która mimo nieobecności pierwotnych twórców zaliczyła bardzo udany powrót. W końcu Martwe zło Alvareza z 2013 roku okazało się być jednym z najprzyjemniejszych zaskoczeń ostatnich lat, a jego sukces spowodował, że coraz częściej słychać było głosy o planowanym od dawna sequelu Armii ciemności. Biorąc to wszystko pod uwagę i dodając, że oryginalna trylogia to filmy, na których się wychowałem, nie zdziwi pewnie nikogo, że informację na temat planowanego serialu na podstawie kultowego Evil Dead przyjąłem z mieszaniną obaw i ekscytacji.
Ekscytacji tłumaczyć już, mam nadzieję, nie muszę. Obaw zaś miałem całkiem sporo. W projekt zaangażować się mieli co prawda i Raimi, i Campbell. Ale umówmy się, przy całej mojej sympatii do tej dwójki, oni najlepsze już chyba mają za sobą. Campbell gra niewiele, a Raimi w ostatnich latach raczej produkował filmy niż samodzielnie je tworzył. Do tego forma serialu wydała mi się dość dziwnym wyborem na kontynuację Martwego zła, a kiedy dowiedziałem się, że całość ma mieć formę typową dla sitcomów (odcinki ok. 25–30 minut), obawy tylko wzrosły. I wtedy pojawiła się informacja, że zaprezentowany na zamkniętych pokazach pierwszy odcinek serialu nie tylko jest ponoć jednym z najlepszych pilotów od dawna, ale także spowodował, że już na tak wczesnym etapie serial dostał drugi sezon.
Wszystko to spowodowało, że nie mogłem się doczekać seansu, aby w końcu samemu skonfrontować swoje skrajne emocje z finalnym dziełem. I przyznam od razu, aby nie trzymać Was w niepewności. Ash vs Evil Dead to jedno z największych, pozytywnych zaskoczeń ostatnich lat i pełnoprawna kontynuacja kultowej serii. Tyle wstępu, a teraz przejdźmy do szczegółów.
Punktem wyjścia dla serialu jest moment, w którym podstarzały Ash Williams przez własną głupotę odczytuje wersy z Księgi Umarłych, ściągając po raz kolejny na ziemię piekielny pomiot. Nie pozostaje mu więc nic innego jak tylko zakasać rękawy, zabrać obrzyna, zatankować piłę łańcuchową i spróbować naprawić swój błąd. Fabularnie jak widać jest bez fajerwerków (choć stopniowo sytuacja się komplikuje, o czym więcej za chwilę), ale w moim odczuciu to dobrze. Twórcy nie próbowali udziwniać na siłę tej przecież prostej historii i – co szczególnie mocno widać w pilocie (którego reżyserem i scenarzystą był Sam Raimi) – postawili na sprawdzone motywy. Osobiście się nie dziwię, że widzowie i krytycy tak bardzo zachwycili się otwarciem serialu. To jest po prostu blisko godzina spełniania marzeń fanów. Bruce Campbell JEST Ashem Williamsem. Nie próbuje ukrywać wieku (co scenarzyści zresztą fajnie wykorzystują, regularnie czyniąc z tego punkt wyjścia do różnych żartów), nie zgrywa bohatera bez skazy. Jest nadal tym samym nieodpowiedzialnym, zadziornym, wygadanym i szalonym dupkiem o złotym sercu, którego pokochaliśmy wiele lat temu. I mierzy się z demonami w równie efekciarskim i wariackim stylu jak przed laty.
Pilot robi jednak dobrą robotę nie tylko dlatego, że spełnia marzenia fanów. On bardzo fajnie wprowadza nowe wątki (policjantka Fisher) i przede wszystkim premierowe postaci (Pablo i Kelly). I zacznę od nowej ekipy Asha, bo udało się twórcom wykreować dwoje kapitalnych bohaterów. Pablo i Kelly, współpracownicy Asha z pracy, którzy przypadkowo wpadają w sam środek rozgrywki z demonami, bardzo szybko potrafili sobie zaskarbić serca widzów. Pablo, chłopak o złotym sercu, prostolinijny, zapatrzony w Asha (który jest dla niego swego rodzaju idolem), nieco naiwny i podkochujący się w Kelly, stanowi świetne uzupełnienie dla nieobliczalnego Asha i twardo stąpającej po ziemi, pragmatycznej i bezpośredniej Kelly. Nowych bohaterów nie sposób nie polubić, tym bardziej, że od pierwszego odcinka daje się wyczuć świetną chemię pomiędzy trójką Ash/Pablo/Kelly. A do tego według mnie obie postaci są po prostu świetnie obsadzone, bo zarówno Ray Santiago jako Pablo, jak i Dana DeLorenzo jako Kelly wypadają znakomicie. I co ważne, choć początkowo relacje w ekipie są rysowane dość grubą kreską, to w moim odczuciu całość bardzo fajnie ewoluuje. I to pomiędzy wszystkimi postaciami. A relacja Pablo/Kelly szybko staje się jednym z najsympatyczniejszych will they/won’t they jakie widziałem na małym ekranie od dawna.
Kolejną kwestią, z jaką serial poradził sobie bardzo dobrze, to zbalansowanie nawiązań do wcześniejszych filmów z rozbudową mitologii całego uniwersum. Smaczków i nawiązań jest mnóstwo, co dla fanów stanowi na pewno dodatkową atrakcję. Tym bardziej, że twórcy starają się pośrednio lub bezpośrednio odnieść się do każdego z wcześniejszych filmów. Ale jest to robione z pomysłem i na tyle sprawnie, że w zasadzie w żadnym momencie nie miałem poczucia, że coś jest wprowadzone na siłę. A nie będę ukrywał, że początkowo miałem obawy, czy scenarzyści z tym nie przesadzą, zapominając o historii. Okazało się tymczasem, że ekipa miała pomysł, jak wykorzystać różne wątki i motywy, które wcześniej się pojawiały, aby stworzyć nową jakość. Dzięki temu ta prościutka początkowo historia zaczyna nabierać rumieńców z każdym kolejnym odcinkiem. Oczywiście nadal nie oczekujcie wielowątkowej i wielowymiarowej opowieści. To Martwe zło i zasadnicza kwestia (czy Ash znów skopie demonom tyłki i uratuje świat) pozostaje bez zmian. Ale i tak zostałem naprawdę pozytywnie zaskoczony tym, jak historia, zarówno od strony fabularnej, jak i pod kątem rozwoju postaci, zgrabnie została rozpisana na dziesięć tak krótkich odcinków. I to pomimo że osobiście uważam samo zakończenie pierwszego sezonu za dość leniwe podprowadzenie pod dalsze perypetie naszej ekipy, a i w środku zdarzyło się małe potknięcie w postaci słabszego podwójnego odcinka.
Ale zastanawiacie się zapewne jak Ash vs Evil Dead sprawdza się jako serial gatunkowy, czyli mieszanka horroru i komedii. Powiem krótko – wyśmienicie. Humoru jest tu mnóstwo i każdy kto pamięta Martwe zło 2 albo Armię ciemności poczuje się tu jak w domu. Mamy żarty słowne, sytuacyjne, a twórcy nie unikają slapsticku i szalonych numerów z jakich słynie seria. Nie wszystkie są najwyższych lotów (Ash nadal pozostaje w końcu niepoprawnym błaznem), ale niech najlepszym podsumowaniem aspektu komediowego będzie to, że śmiałem się na produkcji Starz częściej niż na większości seriali komediowych jakie ostatnio zdarza mi się oglądać. Ilość humoru może się okazać dla wielu, szczególnie nowych widzów, nie lada zaskoczeniem, szczególnie w połączeniu z tym jak mocna jest to produkcja. A jest. I aspekt horrorowy jest tu bardzo ważny, a do tego z każdym odcinkiem mam wrażenie, że robi się coraz bardziej klimatycznie, strasznie i krwawo. Powiedzmy sobie otwarcie, to nie jest serial dla widzów o słabych nerwach. Martwe zło było jednym z prekursorów, którzy wprowadzali gore i makabrę do szerszego obiegu i widać, że twórcy czerpią pełnymi garściami z tej estetyki. Latają głowy, odcięte kończy, a krew leje się strumieniami. A mimo zastosowania tak dużej dawki makabry, serial potrafi także zaskoczyć widzów spokojniejszą i bardziej klimatyczną sceną. Całość tworzy zaś unikatową i wyjątkowo smakowitą mieszankę, która – co warto zauważyć – wygląda od strony technicznej znakomicie.
Twórcy postawili na mix oldschoolowych analogowych efektów specjalnych z domieszką CGI. Początkowo część widzów narzekała na efekty komputerowe, które momentami są dość mocno widoczne. Ja osobiście nie czułem dysonansu, ale faktycznie w pierwszych odcinkach czasem rzucało się to w oczy. I podobnie jak z niemalże każdym innym aspektem serialu, im dalej tym lepiej. W materiałach z produkcji daje się odczuć, że ekipa wyśmienicie się bawiła tworząc praktyczne efekty specjalne, gumowe maski, marionetki czy różne dziwne artefakty, a to dało rewelacyjne efekty końcowe. Szczególnie w ostatnich odcinkach, kiedy przyjdzie nam odwiedzić pewną małą chatkę, schowaną w leśnych ostępach…
Niektórzy zadają sobie jednak pytanie, dla kogo jest tak naprawdę ten serial. Dla fanów to produkcja obowiązkowa. Ash wrócił i udowadnia na każdym kroku, że Król jest jeden. Pytanie jednak, na ile jest to serial, który jest w stanie pozyskać nowych widzów? Tu mam pewne wątpliwości w ocenie. Po pierwsze, ja naprawdę nie jestem obiektywny. Wszystkie filmy z serii widziałem wielokrotnie, darzę je niezmierną estymą i, co może mieć znaczenie w przypadku tej produkcji, wiedziałem trochę czego się spodziewać. Wspominam o tym, bo z perspektywy rynku telewizyjnego to produkcja jakiej zbyt często się nie spotyka. Były i są horrory z prawdziwego zdarzenia, ale Ash vs Evil Dead to zaiste wybuchowa mieszanka komedii i grozy, która nie każdemu może przypaść do gustu. Co więcej, choć uważam, że wszystkie istotne wątki z filmów, które są kontynuowane lub rozbudowywane w serialu, zostały w ten czy inny sposób wyjaśnione, to trudno mi ocenić, na ile całość jest spójna i klarowana dla kogoś, kto nigdy z serią nie miał do czynienia. Poleciłbym po prostu spróbować. Produkcja Starz okazała się bowiem dla mnie, oprócz trzeciego sezonu Banshee, największym pozytywnym zaskoczeniem mijającego roku. To bezkompromisowa i bezpretensjonalna rozrywka najwyższej próby, która doskonale wskrzesza kultową markę. Świetni bohaterowie, prawdziwie zabawny humor i dużo horroru w różnej postaci. Unikatowa i wyjątkowo dobrze zbalansowana mieszanka, która spowodowała, że ja nie mogę się wprost doczekać drugiego sezonu.