American Horror Story: Roanoke – odcinki 1–6
Tekst ukazał się pierwotnie na Pulpozaur.pl. Skomentuj pod pierwotnym postem!
Piotr „Ramzes” Mrowiec: Co prawda z różnych powodów dość późno zabieramy się za rozmowę na temat nowego sezonu American Horror Story, ale najpierw chciałem zapytać, jakie przed połową września były Wasze oczekiwania i nadzieje na szósty rozdział antologii?
Ja po raz pierwszy nie interesowałem się zbytnio żadnymi nowinkami. Nie miałem pojęcia, kto z obsady powróci, jakie nowe nazwiska się pojawią, nie czytałem teorii na temat możliwej tematyki tego sezonu. Hotel mimo znacznej poprawy po Freak Show jednak nie w pełni zrehabilitował w moich oczach twórców i zdecydowanie bardziej czekałem na nowe odcinki z przyzwyczajenia niż faktycznej ciekawości. A u Was?
Anna „Mysza” Piotrowska: Mnie również tym razem ominęła cała machina promocyjna i to nawet biorąc pod uwagę wolty, jakie w tym roku wyczyniali twórcy serialu, by broń Boże nie zdradzić widzom, czego tym razem możemy się spodziewać po AHS.
Dla mnie Hotel było znaczną poprawą po Coven i Freak Show, oglądałam sezon piąty z nieskrywaną przyjemnością. Po cichu liczyłam, że Ryan Murphy zdoła w sezonie szóstym utrzymać tendencję zwyżkową – choć z nim to nigdy nie wiadomo – i na szczęście tym razem się nie zawiodłam. Oczekiwania miałam więc bardzo ogólne i to, co do tej pory dostaliśmy w zupełności mnie satysfakcjonuje. No… prawie. Wciąż liczę na więcej Evana Petersa, który obok Sary Paulson jest najważniejszym powodem, dla którego co roku powracam do tego serialu.
Michał „Jerry” Rakowicz: Mnie też wyjątkowo uciekła kwestia tematu przewodniego. Z paru teaserów, które się ukazały, widziałem bodaj jeden (mocno kojarzący się z Teksańską Masakrą Piłą Łańcuchową), ale mówiąc szczerze niespecjalnie mnie tegoroczna kampania marketingowa interesowała. Murphy i spółka bowiem dość luźno podchodzą do tematu przewodniego, a choć również uważam Hotel za zwyżkę formy, to gdzieś ekscytacja związana z oczekiwaniem na nowy sezon w tym roku mnie opuściła. Co więcej, kiedy już dowiedziałem się, że motywem przewodnim jest Roanoke to… kompletnie nie wiedziałem, co o tym sądzić, bo przyznaję bez bicia, że dla mnie kwestia Zaginionej Kolonii była zupełnie nieznana.
Ramzes: Przejdźmy już zatem w pełni do bieżącej odsłony amerykańskich strachów o podtytule Roanoke. Trudno w połowie sezonu rozmawiać o pierwszych wrażeniach, ale w moim przypadku w zasadzie w dużej mierze się one nie zmieniły. Po drugim odcinku miałem mocne poczucie wtórności, które tak do końca mnie nie opuściło. Mamy nawiedzony dom, straszne piwnice, morderczych pracowników służby zdrowia, dziewczynkę, która przyjaźni się z duchem. I choć w przeciągu kolejnych tygodni dowiedzieliśmy się, że nie tyle dom, co cała ziemia jest przeklęta, to analogie do Murder House ciągle mocno kłują po oczach. Wciąż brakuje mi poczucia świeżości, nawet pomimo zmienionej formuły serialu (o czym więcej za chwilę) i zapędzeniu się twórców na nowe rejony makabry. Nie potrafię też pogodzić się z brakiem czołówki. Od pierwszego sezonu stanowiła o sile i klimacie serialu, każda była małym arcydziełem filmowym i jej nieobecność mocno mi doskwiera co tydzień. Wasze ogólne uwagi zanim przejdziemy do konkretnych elementów Roanoke?
Mysza: Ciekawe, że wspomniałeś o braku czołówki. Mnie brakuje nawet nie tyle wrażeń wizualnych, które zapewniała, ale przede wszystkim wrażeń muzycznych. Charakterystyczny i niepokojący theme music serialu natychmiast wywołuje u mnie strach i podekscytowanie, które czułam oglądając pierwszy odcinek Murder House. Rzeczywiście, brak czołówki nieco pozbawia serial klimatu.
Niemniej, o czym już z Jerrym zdążyliśmy podyskutować prywatnie, mi odniesienia do poprzednich sezonów serialu, wprowadzone poprzez powtarzające się motywy, takie jak nawiedziony dom czy mordercze pielęgniarki, bardzo cieszą. Pomijając osobistą sympatię do Asylum, Murder House to moim zdaniem wciąż jeden z najlepszych sezonów AHS i fajnie, że twórcy nie zapomnieli o swoich korzeniach. Dodatkowo, od lat darzę ogromną sympatią horrory, które potrafią przeplatać różne tropy swego gatunku, łączyć je w jedną historię, dekonstruować znane motywy i opowiadać je na nowo. Bardzo lubię retellingi, także w ramach dzieł tego samego twórcy, i dobrze się bawię obserwując, jak Ryan Murphy mierzy się z metatekstualnością, nadając Roanoke formułę szkatułkową i przy okazji zawierając satyrę na temat procesu kręcenia produkcji telewizyjnych. Do tej pory Murphy’ego często przytłaczały wątki komentarza społecznego – kwestie inności, odrzucenia, nietolerancji. W Hotel i Roanoke widzę więcej zabawy formą niż treścią; jest to lżejsze i wyczuwam w tym więcej… cóż, funu.
Jerry: Zaskoczę Was pewnie, ale mi czołówki w ogóle nie brakuje. Do Coven włącznie to był faktycznie pewien wyznacznik tej produkcji, ale kolejne sezony nie miały już tej siły rażenia. Co więcej, w zasadzie brak tego elementu od razu podziałał na mnie ożywczo, podobnie jak zmiana formuły, o którą zaraz będziemy się spierać.
Co do wtórności to z jednej strony pełna zgoda. Tak jak Mysza wspomina, trochę już na ten temat rozmawialiśmy i faktycznie czuć pewną powtarzalność motywów. Faktycznie wiele scen w domu czy choćby rozgrywanie płaszczyzny historycznej i współczesnej wyglądają pozornie na jakiś autoplagiat. Ale ja tego tak nie odbieram. Mam wrażenie, że Roanoke to takie swoiste best of, w którym Murphy i reszta ekipy postanowili się dla odmiany skupić na dość prostej historii, zbudowanej z klasycznych puzzli. I dla mnie to działa świetnie. Roanoke to pierwszy sezon od Asylum, który autentycznie działa jako horror. Potrafi przestraszyć, obrzydzić, wybić widza ze strefy komfortu. Inna sprawa, że horror to ogólnie gatunek dość mocno skonwencjonalizowany i choć pokochałem AHS w pierwszych dwóch sezonach za wybuchowy miks psychologii i wątków społecznych z horrorową jazdą bez trzymanki, to doceniam też świetną rzemieślniczą robotę. A Roanoke pod tym kątem wypada świetnie. Dawno tak dobrze nie bawiłem się na kinie grozy, jak w trakcie pierwszego odcinka tej serii.
Ramzes: Nie pomyślałem o tym sezonie jako best of Murphy’ego, ale coś w tym jest i przyznaję, że faktycznie twórcy odwołują się do tych wszystkich elementów, które w przeszłości działały najlepiej. Porozmawiajmy teraz o chyba najczęściej dyskutowanej nowości w szóstym sezonie – całkowicie zmienionej formule. Sezon stylizowany na dokument opowiadający o prawdziwych wydarzeniach. Serial w serialu. Trochę też puszczania oka do widza, szczególnie w ostatnim, szóstym, odcinku. Jakie są wasze odczucia? Yay? Nope? Meh?
Mysza: Na razie yay, jednak to się może jeszcze zmienić. Ryan Murphy jest, niestety, jednym z tych twórców, którzy potrafią przez 85% czasu dostarczać świetne treści, by potem skopać sprawę na ostatniej prostej. Wiele więc zależy od tego, dokąd Roanoke pójdzie dalej. Na razie jednak jestem dobrej myśli. Twist szóstego odcinka zmienił status quo i podbił stawkę, przy okazji robiąc niektórym fanom serialu – w tym mnie – brzydki psikus. Z drugiej strony, śmierć w AHS nie jest końcem ostatecznym, a nasi ulubieni aktorzy mogą powrócić jako duchy lub inne postaci.
To zresztą chyba mój ulubiony zabieg tego sezonu – nie szkatułkowa formuła czy próba zmierzenia się z niełatwym podgatunkiem paradokumentu/true crime, ale właśnie podwójne obsadzenie postaci. Obsada AHS od lat imponuje mi wachlarzem swoich aktorskich możliwości, ale w tym roku musieli się naprawdę postarać. Murphy dał im niesamowite pole do popisu, każąc nie tylko wcielać się różnym aktorom w tę samą postać (vide Lily Rabe jako prawdziwa Shelby oraz Sarah Paulson odgrywająca Shelby w rekonstrukcjach), ale także dając tym samym aktorom dwie różne postaci w ramach jednego sezonu (Sarah Paulson jako telewizyjna Shelby i Ashley Tindall, aktorka, która się wciela w Shelby). A potem dolał oliwy do ognia, umieszczając ich wszystkich – prawdziwych bohaterów oraz grających ich aktorów – w jednym domu. Nie wiem jak Wam, ale mi obserwowanie aktorskich przeistoczeń w tym sezonie sprawia mnóstwo frajdy.
Ramzes: Ja zdecydowanie nie jestem fanem tego rozwiązania. Plus za odwagę i odświeżenie sposobu narracji, ale niestety nie zdało to egzaminu. Po pierwsze trudno przejmować mi się losem bohaterów, jeśli wiem, że przeżyją, by o tym opowiedzieć. Z tego też powodu zresztą liczyłem, że to wszystko to jakaś wielka zmyłka i że tego będzie dotyczyć „wielki twist” z szóstego odcinka (swoją drogą bardzo się z Murphym różnimy definicją tego określenia) – bohaterowie tak naprawdę nie przeżyli, to w rzeczywistości nie jest dokument, nie wiem, cokolwiek, a nie brak zaskoczenia przez połowę sezonu. Po drugie wtręty dokumentalne z „prawdziwymi” bohaterami okrutnie niszczyły klimat. Na ekranie robi się od niego gęsto, człowiek zaczyna nieświadomie zaciskać ręce na poręczach fotela i pojawia się Matt albo Shelby z komentarzem „Nie umiem tego wytłumaczyć” albo „Nigdy czegoś takiego nie widziałem”. No… nie. Nie bardzo to wyszło. A do tego wszystkiego całkowicie nie rozumiem decyzji „prawdziwych” postaci o powrocie do domu. Po tym, co ich spotkało, tak po prostu chcą ponownie przeżyć największą traumę swojego życia? Ktoś tu nieźle popłynął, z czego zresztą scenarzyści chyba sobie zdają sprawę, bo dokładnie te same wątpliwości wkładają w usta Audrey.
Jerry: Ja zmianą formuły jestem zachwycony i uważam, że póki co sprawdza się to świetnie. Zgadzam się z Myszą, że już od strony stricte formalnej to działa, bo pozwala aktorom na prawdziwy popis. Ale wysoki poziom aktorstwa to coś do czego AHS zdążyło nas przyzwyczaić. Ważniejsze, że dla mnie to działa kapitalnie na poziomie wykorzystania konwencji. Mockumentary, true crime czy w końcu zasygnalizowane w szóstym odcinku found footage to są dość trudne konwencje i sukces dzieła, który je wykorzystuje, zależy zarówno od samych twórców, jak i od widza. Murphy i spółka przekonali mnie od pierwszej sceny, że oglądamy „prawdziwą relację”, co w przypadku setek horrorów „na faktach” udaje się bardzo rzadko. A udało się to dlatego, że ta historia jest właśnie bardzo klasyczna. W końcu każdy z nas zna jakąś opowieść o nawiedzonym domu, a przez to jak bardzo bohaterowie są „zwyczajni”, łatwiej jest mi się wczuć w ich położenie. Co więcej, mnie ten sezon cały czas trzyma w napięciu.
Choć wiemy, że głównie bohaterowie przeżyli (czy na pewno? to było jedno z podstawowych pytań jakie zadawałem sobie przez pierwsze pięć odcinków), to wielu rozwiązań fabularnych nie znamy, a poszczególne sceny i wątki są budowane wyśmienicie. Zniknięcie córki czy scena z nogą z szóstego odcinka to jest naprawdę klasa. Ale wspomniałem, że też dużo zależy od widza. Na ile da się wciągnąć w grę pod tytułem „uwierz, że to są odnalezione nagrania pozostałe po śmierci aktorów”. I choć ja nie jestem fanem found footage, to w tym przypadku twórcy kupili mnie totalnie. Szósty odcinek był bardzo dobrze poprowadzony i rozegrany. Nie czuję, że powrót do domu dla bohaterów jest problemem, bo starano się to podbudować. Shelby chce odzyskać Matta, Monet zarobić, a Matt wyraźnie być w tym miejscu, aby ponownie zmierzyć się z koszmarem. Ale to tylko jeden ze sprawnie poprowadzonych elementów, których ten odcinek jest pełen. Paradokumentalne wstawki i wyznania aktorów odgrywających „prawdziwych bohaterów” (wątek Tomasyn!), świetne wykorzystanie domu jako planu filmowego i w końcu zapowiedź ciekawego dyskursu o tym, co i jak można pokazać w telewizji. Jestem bardzo na tak, choć zgadzam się znów z Myszą. To Murphy. Coven też zapowiadało się nieźle, a jak się skończyło wszyscy wiemy.
Ramzes: Przejdźmy zatem do treści Roanoke, którą chciałbym podzielić na właściwą fabułę i klimat i omówić je osobno, bo w przypadku AHS to często dwa odrębne elementy na bardzo różnym poziomie. Zacznijmy od fabuły. Jak się podoba reinterpretacja znanej amerykańskiej opowieści o zaginionej kolonii angielskich osadników? Czy Murphy i Falchuk potrafią zaintrygować i przyciągnąć do ekranu? Czy udaje się uniknąć błędów poprzednich sezonów, czyli nagromadzenia zbyt dużej liczby wątków, a przez to chaosu narracyjnego? Bo mnie się wydaje, że na razie tak. Po pierwszych odcinkach byłem sceptycznie nastawiony do ograniczonej obsady na ekranie, potem z kolei po wprowadzeniu osadników, wcześniejszych właścicieli domu, kolejnych retrospekcji, zacząłem się obawiać, że to początek zamętu w opowieści, ale wydaje się, że twórcy sprawnie to wszystko połączyli. Do tego tegoroczny sezon składa się tylko z dziesięciu odcinków, które do tego są zauważalnie krótsze w stosunku do poprzednich lat, więc to też pomaga w stworzeniu spójnej, zamkniętej historii. Co sądzicie?
Mysza: Miałam podobne obawy, bo natłok wątków to jedno z klasycznych już potknięć AHS. Przy czym jakoś kompletnie ominęła mnie informacja, że ten sezon będzie miał tylko 10 odcinków; sądzę jednak, że wyjdzie mu to wyłącznie na dobre. Zwłaszcza biorąc pod uwagę informacje, które otrzymaliśmy w szóstym odcinku – po początkowym wolnym tempie i napięciu pozbawionym stawki życia i śmierci, akcja dramatycznie przyspiesza, atmosfera i dramatyzm gęstnieją i (prawie) nikt nie jest bezpieczny. Wydaje mi się, że był to zamierzony zabieg ze strony twórców – ululać nasze poczucie zagrożenia w pierwszej połowie sezonu, by potem wyciągnąć spod nas przysłowiowy dywan. I choć parsknęłam śmiechem widząc w odcinku szóstym informację, że „tylko jedna osoba przeżyła masakrę” – bo umówmy się, jest to zabieg uderzający w bardzo wysokie C – teraz z niecierpliwością czekam, by przekonać się, kto zginie.
Przyznam jednak, że decyzja, by wrócić do nawiedzionej posiadłości jest ze strony bohaterów kompletnym idiotyzmem.
Jerry: Dla mnie spójność i konsekwentne prowadzenie fabuły to jest bardzo duża zaleta tego sezonu. Wystarczy spojrzeć na Coven i Freak Show, aby dostrzec, że nie zawsze Murphy i Falchuk radzą sobie z wielowątkowością i zagmatwaniem fabuły. Tu postawiono na prostotę i na mnie to działa, tym bardziej, że to jest taka „prostota” w stylu AHS, czyli ilością motywów i wątków można obdzielić trzy inne seriale, po prostu tym razem, podobnie jak choćby było w Murder House, twórcy skupili się na dosłownie paru postaciach. I póki co na tym wygrywają.
Ramzes: Ok, a nastrój? Nawet w gorszych momentach serialu twórcom udawało się wykreować niesamowitą atmosferę na ekranie. I choć ostatnie lata to większe zwrócenie się ku klimatowi gore i epatowaniu krwią kosztem mylenia i straszenia widza przez to, co niedopowiedziane, to w Roanoke widzę powrót do starego AHS z pierwszych sezonów. AHS, które oglądałem z prawdziwym dyskomfortem i niekiedy gęsią skórką. Bo choć pamiętne łowy Hrabiny z premiery Hotelu wręcz ociekały klimatem, to raczej nie obudziły we mnie jakichś głębszych pokładów dyskomfortu. Ale już mężczyzna z nałożoną głową świni, rodzina kanibali (świetny epizod Frances Conroy!) czy dzieci ssące maciorę sprzed paru tygodni… brr. Często zdarza mi się oglądać jakiś serial przy jedzeniu, ale muszę przyznać, że przy Roanoke zdarzyły się momenty, że traciłem na chwilę apetyt. I przez to tym bardziej nie mogę się przekonać do narracji tego sezonu, o czym już wspominałem – nie da się w pełni zanurzyć w atmosferze, bo nagle mamy „prawdziwych” bohaterów opowiadających nam, co zobaczyliśmy na ekranie.
Mysza: Rozumiem, co masz na myśli, ale właśnie dlatego tak mnie ciekawią kolejne odcinki i dlatego ostateczny osąd o Roanoke wydam dopiero po finale sezonu. Klimatyczne elementy, o których wspominasz – zresztą wyjątkowo w tym sezonie udane – są wszak częścią the show within a show. Teoretycznie, jest to wymysł i twór producentów “My Roanoke Nightmare”, nic więc dziwnego, że są upiornie wysmakowane, od elementów makabrycznych, ociekających krwią i brudem, aż po elementy estetyczne, jak kostiumy czy akcenty postaci (Kathy Bates, Wes Bentley i Evan Peters świetnie sobie w tym sezonie poradzili). To część historii, którą producenci “My Roanoke Nightmare” próbowali opowiedzieć. Stąd ciekawa jestem, jak duchy, osadnicy i potwory będą wyglądały teraz, niejako w „realnym” świecie (jeśli możemy założyć, że kolejny show within a show, czyli “Return to Roanoke: Three Days in Hell” nie jest kolejną podpuchą). Czy będą jeszcze bardziej wystylizowane, jak to u Murphy’ego bywa, czy pójdą raczej w stronę realizmu, szybkich zgonów i trzęsących się ujęć, typowych dla programów typu reality.
Jerry: Roanoke kapitalnie operuje klimatem, w czym upatruję zasługi twórców, którzy w tym sezonie wyjątkowo sprawnie poruszają się pomiędzy konwencjami. Jeżeli ktoś by mi powiedział, że twórcom AHS uda się jeszcze wykreować tak gęsty klimat jak w tym sezonie to bym raczej nie uwierzył. Bo nawet dość udany Hotel nie straszył i bardziej sprawdzał się jako mroczna historia obyczajowa niż pełnoprawny horror. A Roanoke? Płynnie przechodzi od klasycznego ghost story do brudnego gore rodem z Teksańskiej Maskary. Czasem twórcy umiejętnie budują nastrój stopniując grozę (pojawienie się w domu „zawieszek” bodaj w pierwszym odcinku), a czasem dostajemy w twarz zmyślnym jumpscarem. I ta różnorodność wypada świetnie. I tak jak wspomniałem, mnie wstawki z „gadającymi głowami” nie wybijają, a wręcz przeciwnie. Stają się swoistym oddechem pomiędzy kolejnymi dawkami grozy. I to oddechem dość umownym, bo aktorzy (o których zaraz więcej) bardzo dobrze potrafią odegrać grozę wspomnień. Szósty odcinek przyniósł nam małą rewolucję i ciekawi mnie niezmiernie, jak Murphy poradzi sobie z found footage.
Ramzes: Przy okazji omawiania AHS zawsze zwracałem uwagę także obsadę, więc i teraz się nie wyłamię. Dla mnie to jak zwykle ogromna zaleta serialu. Nie będę się wdawał w szczegółowe ocenianie wszystkich aktorów, ale parę nazwisk muszę wspomnieć. Kathy Bates i Denis O’Hare to jak zwykle najwyższa klasa. Sarah Paulson również, chociaż ma do zagrania dość jednorodny wachlarz emocji w tym roku. Cuba Gooding Jr. rozkręcił się w trakcie emisji, bo na początku bardzo kojarzył mi się ze swoją rolą O.J. Simpsona, ale dalej jakoś nie w pełni mnie do siebie przekonał. Podobnie zresztą Angela Bassett, której maniera aktorska zaczyna mnie trochę drażnić. Bardzo chciałbym ponadto, żeby chociaż na jeden odcinek do serialu wrócił Finn Wittrock.
A Wy jak oceniacie weteranów i tych trochę młodszych członków stałej obsady? Jak wypadają nowe twarze, zwłaszcza Cuba Gooding Jr. (jeśli się widziało American Crime Story, nie taka całkiem nowa twarz, ale w rodzinie AHS to jednak debiutant)? Kogoś Wam brakuje z poprzednich lat? Liczycie, że ktoś jeszcze powróci z pierwszej połowy sezonu (Denis O’Hare? Lada Gaga?)?
Mysza: Bardzo chciałabym zobaczyć „prawdziwe” wcielenie Lady Gagi – czyli aktorkę, która wcielała się w Scathach, Leśną Wiedźmę. Finn Wittrock również byłby mile widziany (z tego co mówi Internet, pojawia się już w siódmym odcinku), podobnie jak Wes Bentley, który moim zdaniem został stworzony do grania w horrorach, z tym swoim niepokojącym spojrzeniem błękitnych oczu seryjnego mordercy. Bardzo fajnie moim zdaniem wypada Adina Porter jako prawdziwa Lee Harris oraz Andre Holland jako Matt, jej brat. Zwłaszcza Adina gra Lee w sposób na tyle zniuansowany, że momentami wciąż trudno uwierzyć mi w jej niewinność. Cuba Gooding Jr. zaskakująco dobrze odnalazł się w horrorowych klimatach, choć trudno nie odnieść wrażenia, że gra ciągle na jedną nutę, zresztą podobnie jak Angela Bassett. Miłym akcentem był za to Leslie Jordan jako medium Cricket – jego króciutki występ w Coven był jasnym punktem tamtego sezonu.
Ale moim osobistym faworytem jest, jak zawsze zresztą, Evan Peters, tym razem pojawiający się raz w upudrowanej peruce, jako Edward Philippe Mott, a raz w zadziornej rudości Rory’ego Monahana. Nic nie poradzę na to, że talent Petersa mocno na mnie działa i pałam natychmiastową sympatią do wszystkich postaci, które gra w AHS. Szkoda tylko, że w Roanoke pojawił się na tak krótko (or did he…?)
Jerry: O aktorach wiele nie dopowiem. Tak jak wspomniałem wcześniej, AHS przyzwyczaiło nas do wysokiego poziomu aktorstwa i nie inaczej jest w tym sezonie. Świetni są weterani (przede wszystkim podoba mi się rola Lily Rabe, które fantastycznie odgrywa emocje po traumie), którzy nawet jeżeli pozornie szarżują (Kathy Bates przyznam się szczerze nie do końca mnie przekonywała… do momentu kiedy się okazało, że to kreacja aktorska – czapki z głów). A i nowe twarze na razie się sprawdzają.
Ramzes: Myślałem, że porozmawiamy sobie jeszcze o zapowiadanym „wielkim twiście” z szóstego odcinka, ale jak już wspomniałem, zupełnie inaczej sobie z Murphym to tłumaczymy. Gdyby nie to, że zostałem o twiście poinformowany, to nawet nie zwróciłbym na niego większej uwagi. No chyba, że chcecie coś dodać?
Mysza: Początkowo sądziłam, że twistem będzie „odwrócenie kamery” – że teraz będziemy obserwować twórców “My Roanoke Nightmare” – i nie bardzo rozumiałam, dlaczego miałoby to wiele zmienić. Jednak ta fabuła, która dostaliśmy – z nowym show within a show, tym razem utrzymanym w klimatach reality – naprawdę bardzo mi się podoba. Teraz pozostaje jedynie trzymać kciuki, by Murphy tego nie zepsuł.
Jerry: Zgadzam się, że to twist dość pozorny. Ale przyznam się, że jak to mawia klasyk “you got my curiosity but now you got my attention”. Jednego się tylko boję. Found footage przez ostatnie lata zaczęło błyskawicznie zjadać własny ogon i stało się konwencją, którą wykorzystują głównie twórcy, którzy liczą, że trzęsącą się kamerą i niedoświetlonym planem ukryją brak pomysłów i niski budżet. W skrócie, obyś tego nie spieprzył Murphy!
Ramzes: W porządku. To na koniec pytanie o drugą połowę sezonu. Macie jakieś przewidywania? Myślicie, że będzie lepsza? Nie powinno być tak dużo wstawek dokumentalnych, więc klimat powinien zostać zachowany na dłużej. Już wiemy, że prawie nikt z głównej obsady nie dożyje do końca (co po pięciu latach nie powinno nas w żadnym stopniu dziwić) i raczej możemy się spodziewać obecności „prawdziwych” osadników. Liczycie, że czeka nas jeszcze moment „wow” czy raczej ostra jazda bez trzymanki przez najbliższe cztery tygodnie?
Mysza: Szczerze? Nie wiem, czego się dalej spodziewać i nie chcę za dużo na ten temat gdybać. Na pewno chciałabym zobaczyć “„prawdziwych” osadników, z chęcią zobaczę też powrót kilku znajomych twarzy (także tych, którzy już odeszli). Na jakieś porządne zaskoczenie typu „wow” albo takie, które mnie wystraszy z fotela, też po cichu liczę. Ale tak ogólnie chciałabym po prostu, żeby Ryan Murphy w tym roku dostarczył mi porządnie zrealizowany, spójny sezon z satysfakcjonującym finałem. I don’t think that’s too much to ask.
Jerry: Bawię się na tyle dobrze, że chciałbym po prostu utrzymania poziomu. Mam obawy, bo jednak cztery odcinki „ganiania się po domu” to może być wyznawanie w kontekście utrzymania napięcia, bo dla mnie samo oczekiwanie kto przeżyje to jednak trochę za mało. Ale jestem optymistą. Pierwsza połowa była świetna i jeżeli uda się twórcom nadal tak zmyślnie ogrywać klasyczne, horrorowe motywy, to dostaniemy naprawdę bardzo dobry sezon. Oby z mocnym tąpnięciem na koniec.
Ramzes: W takim razie czekamy i postaramy się powrócić do rozmowy za parę tygodni. A tymczasem dzięki za dziś!