Złota Era Horroru – Duch zagłady
Tekst ukazał się pierwotnie na Carpenoctem.pl Skomentuj pod pierwotnym postem!
Patrząc na nazwiska autorów, których książki prezentowaliśmy w poprzednich odsłonach Złotej Ery Horroru można odnieść (pewnie całkiem słuszne) wrażenie, że większość tych najpopularniejszych w latach 90-tych najlepsze czasy na naszym rynku ma zdecydowanie za sobą. Z rzadka pojawiają się wznowienia powieści nawet tak cenionych twórców jak Barker czy Herbert, a książek Guya N. Smitha nie odważyłby się aktualnie wypuścić chyba żaden wydawca. Ale jest kilku pisarzy, którzy podbili serca polskich czytelników 20 lat temu, a ich sława trwa do dziś. Jednym z nich jest z pewnością Graham Masterton.
Brytyjczyk przez lata wychował sobie w Polsce liczne grono oddanych fanów, a niemal każda jego nowa powieść to dla wielu wielbicieli horroru prawdziwe święto. Masterton to dla mnie pisarz fascynujący. Dość powiedzieć, że samych tylko horrorów napisał sporo powyżej pięćdziesięciu. I to nie licząc opowiadań. A jeżeli nie wiecie, to oprócz powieści grozy Masteron pisze thrillery, sagi historyczne, a nawet wiersze. Nie wolno także zapominać o poradnikach erotycznych. Przecież „Magia seksu” to chyba oprócz „Sztuki kochania” Michaliny Wisłockiej jedna z tych książek, które odkrywały przed nastolatkami lat 90-tych tajemnice alkowy.
Ale wróćmy może do horrorów. Brytyjczyka łatwo zaklasyfikować jako wyrobnika, który produkuje swoje książki niemal taśmowo. Każdy kto zna twórczość Mastertona wie, że jego pomysł na horror jest dość prosty i można go zawrzeć w trzech słowach: mitologia, seks i flaki. Niestety, jeżeli zapoznamy się z większą ilością jego powieści ta schematyczność momentami mocno razi. Ale z drugiej strony nie można mu odmówić talentu, a pod kątem zarówno warsztatu, jak i przede wszystkim pomysłowości znacznie przewyższa on takie „gwiazdy” jak Knight, czy Guy N. Smith. Jego kariera w naszym kraju rozpoczęła się od spektakularnego sukcesu debiutanckiej powieści „Manitou”. Jak sam wspomina powieść ta rozeszła się w ponad milionowym (!) nakładzie i otworzyła drogę kolejnym jego książkom. Wybierając powieść do dzisiejszego odcinka, postanowiłem sięgnąć właśnie do najsłynniejszej serii Mastertona, cyklu o Manitou. Zdecydowałem się jednak zabrać za odsłonę trzecią, zatytułowaną „Duch zagłady”, pierwotnie wydaną w Polsce w 1993 roku przez wydawnictwo Prima. Oficyny często pomijanej, a moim zdaniem równie ważnej dla naszego rodzimego rynku grozy jak Amber i Phantom Press. To właśnie Prima wydawała sporo powieści Stephena Kinga i Grahama Mastertona, a co także ważne, jakościowo bijąc na głowę konkurencję.
W „Duchu zagłady” możemy śledzić dalsze losy Harrego Erskine’a, świetnie znanego czytelnikom wcześniejszych odsłon cyklu. Od zwycięstwa nad indiańskim duchem Misquamacusem minęło niespełna 20 lat. Harry powrócił do tego, w czym czuje się najpewniej, czyli naciągania starszych pań na swoje wróżbiarskie talenty. Jego błoga egzystencja zostaje jednak brutalnie przerwana przez wizytę Karen Tandy (ocalonej w poprzednim starciu z demonem). Wierząc w jego „nadnaturalne” zdolności zwraca się do niego o pomoc w rozwiązaniu problemów jej znajomych, którzy jak podejrzewa doświadczają działania duchów. Jak łatwo możecie się domyślać wkrótce okaże się, że za tymi wydarzeniami, tak jak i za licznymi masakrami i niewytłumaczalnymi zjawiskami w całych Stanach Zjednoczonych, stoi Misquamacus, który aby pozbyć się białych najeźdźców z Ziemi należącej do rdzennych plemion, tym razem łączy siły z czarnoskórym kapłanem Voo Doo.
„Duch zagłady” to świetna wizytówka stylu Mastertona. Otrzymujemy zatem dokładnie to, o czym wspomniałem wcześniej. Mitologię – po raz kolejny indiańską, zmieszaną tym razem bardzo umiejętnie z wierzeniami Voo Doo. Seks – jak w wielu jego powieściach występujący w dość nieoczekiwanych momentach (choćby krótko po jednej z najbardziej szokujących scen w książce) i barwnie opisywany (choć nie wiem na ile to kwestia tłumaczenia, ale momentami opisy trąciły tanim romansidłem). I flaki – każdy miłośnik gore powinien być ukontentowany, bo pomysłowość Brytyjczyka w kreowaniu krwawych scen jest godna podziwu. Śmiało mogę powiedzieć, że nieudana próba nawiązania kontaktów z duchami przez jednego z bohaterów i jej reperkusje, to jedna z moich ulubionych scen jakich w literackim horrorze miałem okazję doświadczyć.
To także jedna z najlepszych powieści Mastertona jakie czytałem, która rozmachem fabuły oraz sposobem prowadzenia opowieści wybija się zdecydowanie ponad przeciętność. Sprawdził się prosty zabieg przeplatania właściwej akcji krótkimi opowieściami o wydarzeniach, jakie mają miejsce w całej Ameryce. Nowo wprowadzone postacie świetnie wpasowują się w opowieść, stanowiąc coś więcej niż tylko tło dla Erskine’a. I nawet finał, który wydaje się nieco za krótki w porównaniu do całości, stoi na niezłym poziomie. Ogólnie rzecz biorąc to naprawdę porządny horror, który powinien zadowolić miłośników gatunku.
Masterton to dla mnie pisarz tyleż fascynujący, co problematyczny. Z jednej strony mam do jego twórczości spory sentyment, a powieści takie jak omawiany „Duch zagłady”, „Zaklęci”, „Demony Normandii” i wiele innych to naprawdę doskonała rzemieślnicza robota. Brytyjczyk ma mnóstwo świetnych pomysłów, a lekki styl powoduje, że jego książki czyta się z przyjemnością. Nurtuje mnie jednak czy jego ogromna popularność nie odbija się trochę czkawką na naszym rynku. Mam bowiem czasem wrażenie, że jego pomysł na literaturę na tyle się przyjął, że przez lata trudno było wypromować nowego twórcę horrorów, szczególnie o odmiennym podejściu do literackiej grozy. Ale takie marudzenia to chyba rozważania na inny artykuł. Tymczasem, jeżeli nie mieliście do czynienia z „Duchem zagłady”, zachęcam do nadrobienia zaległości. Warto.