Nie ma wędrowca
Tekst ukazał się pierwotnie na Carpenoctem.pl Skomentuj pod pierwotnym postem!
Kto pamięta moją recenzję „Powrotu” Wojciecha Guni ten domyśli się, z jaką niecierpliwością, ekscytacją niemal, oczekiwałem na powieść „Nie ma wędrowca”. Nie będę ukrywał, że dla mnie miała to być premiera jesieni, o ile nie całego roku, jeżeli chodzi o polską grozę. Pierwsze entuzjastyczne recenzje zdawały się tylko potwierdzać, że dostaniemy powieść wyjątkową, co oczywiście z jednej strony nastrajało optymistycznie, z drugiej jednak windowało moje oczekiwania. A jak wiadomo nie od dziś, choć najlepiej byłoby podchodzić do dzieła z czystą kartą, trudno wyrzucić z głowy zasłyszane opinie. A rozbudzony apetyt czasem trudno zaspokoić. Bo czy tak krótka powieść może być aż tak dobra?
Otóż może. I pewnie w tym miejscu mógłbym po prostu zacytować redakcyjnego kolegę, że po lekturze niniejszej powieści „długo się nie otrząśniecie…”, i zakończyć recenzję, ale jednak do paru kwestii chciałbym się odnieść. Zacznę od tego, że choć nowa powieść Guni zachowuje wszystkie cechy jego wcześniejszej twórczości, jednocześnie się od niej odróżnia. Mimo że filozoficzne i metafizyczne elementy są w „Nie ma wędrowca” równie silne jak we wcześniejszych opowiadaniach, powieść wydaje się łatwiejsza w odbiorze. Ta przystępność (mając z tyłu głowy niektóre wątki tej powieści waham się czy to jest najszczęśliwsze określenie) wynika głównie z faktu, że Gunia tym razem wybrał dla głównej osi fabularnej dość klasyczną formę spotykaną w horrorach, czyli historię protagonisty z przeszłością, który pojawia się w miejscu skrywającym mroczną tajemnicę. Nie chcę w tym miejscu streszczać fabuły, która wyjątkowo udanie została zaprezentowana na tylnej stronie okładki, lecz aby nakreślić kwestię głównego wątku ośmielę się poczynić porównanie, jakie wielu może uznać dla autora po prostu krzywdzące: „Nie ma wędrowca” w ogólnym zarysie fabuły budzi we mnie bardzo silne skojarzenia z „Lśnieniem” Stephena Kinga. W obu przypadkach śledzimy losy bohaterów odkrywających historię miejsca, w którym się znaleźli, a odcięcie od świata oraz stopniowe odkrywanie prawdy sprawia, że stawiają czoła własnym demonom.
I w tym miejscu od razu mamy odpowiedź na toczące się tu i ówdzie dyskusje, czy „Nie ma wędrowca” to w ogóle horror. Według mnie tak, jest to horror pełną gębą. Tak jak wspomniałem, mamy tu dość klasyczną formułę i klasyczny repertuar straszenia czytelnika (odcięta od świata Baza, akcja rozgrywająca się zimą i często w nocy), a Gunia pokazuje, że świetnie czuje tę konwencję. Bardzo dobrze buduje napięcie, stopniowo odkrywa różne tajemnice, łączy porozsiewane po całej powieści elementy i potrafi skutecznie nastraszyć czytelnika. Skoro tak, to skąd w ogóle podejrzenia, że to nie jest horror? Niestety, w mojej ocenie jest to pokłosie postrzegania literatury grozy (może poza klasyką, która rządzi się nieco innymi prawami) jako literatury drugiej kategorii, pośledniej, stricte rozrywkowej, klasy B. Określenia można mnożyć, ale sprowadza się to do tego, że część recenzentów (a i samych autorów) ma czasem opory w nazwaniu horrorem utworu, który ma do zaoferowania coś więcej niźli tylko prostą rozrywkę. Ambitne? To może weird fiction albo dramat psychologiczny. Ale horror? Gdzieżby! I to nawet w przypadku powieści, które – tak jak w przypadku „Nie ma wędrowca” – zawierają w sobie jeden z podstawowych wyznaczników tej konwencji, czyli serwują czytelnikowi silne poczucie niesamowitości.
Wspominam o tym dlatego, że Guni udało się w tej powieści świetnie połączyć dość klasyczną opowieść grozy z wątkami filozoficznymi, czy wręcz metafizycznymi, które nadają całości głębi, świetnie podbudowują główny wątek fabularny i powodują, że finał ma ogromną siłę rażenia. Dodam, że według mnie całość wypada tak dobrze ze względu na doskonale przemyślaną konstrukcję. Gunia zdecydował się na szkatułkową budowę historii: śledząc prywatne śledztwo w sprawie Bazy poznajemy krótsze opowieści zawierające się w szerszej ramie. A podaje je w formie starych nagrań, ustnych relacji, pamiętników itd., dzięki czemu całość nie sprawia wrażenia wciśniętej na siłę. I to nawet kiedy mamy fragment z gnostyckich apokryfów albo filozoficzne dysputy teologiczne o teodycei.
Zresztą, te opowieści stanowią dodatkowe źródło grozy i to na dwóch różnych poziomach. Ci, którzy pamiętają „Powrót”, albo czytali choćby opowiadania Ligottiego, znajdą tu wiele pokrewnych elementów związanych ze strachem bardziej duchowym, egzystencjalnym. Czy jesteśmy jedynie ułudą, iluzją? Czy Bóg istnieje, a jeżeli tak to czemu w swym miłosierdziu pozwala niewinnym cierpieć? Ale jest jeszcze ten drugi pozom horroru. Groza wynikająca z obserwowania bestialstwa i okrucieństwa człowieka. Choć Gunia stara się nie epatować makabrą, to powiedziałbym, że przez chłodny, czasem wręcz reporterski styl, osiąga momentami efekty chyba jeszcze silniejsze. I tu najlepiej widać kunszt autora, bowiem łącząc dwie różne metody straszenia stworzył dzieło wciąż spójne, rozjeżdżając przy tym nieprzygotowanego czytelnika jak walec. „Nie ma wędrowca” to świetny przykład na to, że horror może być bardzo różny w zależności od tego, co postanowi zrobić z tą konwencją autor. A Guni udała się nie lada sztuka: stworzyć dzieło z jednej strony przystępne, które można czytać jak „zwyczajną” powieść grozy, albo dać się autorowi zmusić do filozoficznej zadumy. Bowiem w tym przypadku, jak rzadko, pasuje wyświechtany recenzencki frazes: ta książka zmusza do refleksji.
Na koniec dwa zdania o samym wydaniu. „Nie ma wędrowca” znalazło się w serii Biblioteka Grozy Wydawnictwa C&T. Wzbudziło to zresztą niemałe kontrowersje w kwestii tego, czy powieść współczesna i w dodatku tak młodego dorobkiem pisarza powinna się znaleźć obok uznanych klasyków. Cóż, w mojej ocenie dobrze się stało. Paweł Marszałek i jego wydawnictwo mają określoną renomę w środowisku fanów grozy i cieszy mnie niezmiernie, że Gunia trafił pod ich skrzydła. Zaowocowało to kolejnym bardzo ładnym wydaniem w tej serii (a za świetną okładkę odpowiada, tak jak przy „Powrocie”, Kaja Kasprowicz) i mam nadzieję, że powieść spotka się z jeszcze większym niż w przypadku debiutanckiego zbioru zainteresowaniem. Oby, bo widać, że Gunia nie powiedział ostatniego słowa. Ja zaś mogę już tylko dodać, że bardzo się cieszę, że doczekaliśmy się wreszcie takiego pisarza w rodzimej literaturze grozy.