Co komu wolno, czyli o recenzjach i żelaznym kanonie popkultury
Komu w tym kraju wolno wypowiadać się na temat twórczości Stephena Kinga, publikacji Fabryki Słów czy ogólnie fantastyki? Jak wygląda kanon literackiego horroru? Czemu służy kategoryzacja tekstów kultury? Czym różnią się artefakty z wydawnictwa MAG od koszulki z Zary? Czy Tokarczuk jest lepsza od Orbitowskiego? Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie w najnowszej solówce Szymasa, dostępnej wyłącznie w Konglomeracie Podcastowym.
Podcast: Play in new window | Download


Na razie odniosę się do wstępu (SPOILERY). Dałem się złapać. Zastanawiałem się co ty pieprzysz. Najpierw myślałem, że chodzi o jakiś horrorowy podcast, którego nie słucham. Jak powiedziałeś, że nagrywali o Kingu to nawet zacząłem googlować. Jak doszedłeś do tego, że ja wylałem na nich wiadro pomyj to zgłupiałem do reszty ale nadal nie załapałem, że to prowokacja. Ja jestem stary mam sklerozę i zastanawiałem, że czy była jakaś publiczna burza ostatnio czy może w prywatnej rozmowie na kogoś się wkurzaliśmy 🙂 Odnosząc się nadal tylko do wstępu to ja uważam, że każdy ma ma prawo głosu ale lubię gdy na starcie zaznacza jakim typem recenzenta jest. Dlatego przykładowo jak omawiamy ekranizację lubię mieć rozmówcę, który nie czytał książki bo to daje dwa różne spojrzenia na film. Dlatego czasami lubię przeczytać recenzję osoby, której jest to pierwszy kontakt z danym utworem/autorem. Jeśli sam chcę spróbować coś pierwszy raz to bardziej interesuje mnie opinia innego debiutanta a nie kogoś kto całą twórczość/uniwersum/serię/gatunek/itd zna na wskroś. Tylko istotne jest żeby to zaznaczyć na początku bo nie lubię też jak ktoś przeczyta dwa komiksy a udaje znawce.
Jasne. W sumie RADIO SK jest świetnym przykładem tego, o czym mówię. Prawie zawsze podkreślamy, kto z jakiej perspektywy będzie coś recenzował. Kto czytał książkę, kto widział film, kto sequel. Kto jest na świeżo po lekturze / seansie, kto opowiada z perspektywy czasu. Kto zetknął się z danym dziełem po raz drugi…
To wszystko to niby takie detale, na które sam w czasie nagrania nie zwracam uwagi, ale z punktu widzenia odbiorcy jest to bardzo ważne.
Fajne zagadnienie, bo wszystko co mówisz to temat powracający do mnie co jakiś czas i z roku na rok inaczej na niego patrzę. Być może dlatego iż coraz bardziej zdaję sobie sprawę i z mojej wiedzy w danych dziedzinach, i z niewiedzy w innych. Rzucę kilkoma spostrzeżeniami, względem tego co powiedziałeś:
Słuchając wstępniaka zgodziłem się z tą małą prowokacją w 95%. Te 5% to jedynie kwestia zakończenia, gdyż szanuję na tyle wolność słowa iż uważam że „idź i nie nagrywaj więcej” jest zbyt dosadnym zwrotem i to przesłanie warto umieszczać w kontekście wypowiedzi, a nie „na wierzchu” 😀 Mniejsza jednak o to. Chciałem tylko powiedzieć iż podejście do mówienia o różnych sprawach jest zależne od naszej wiedzy tematycznej. Kluczowa jest jednak świadomość posiadania, bądź nieposiadania tej wiedzy. Można sobie w wyobraźni liczbowo przyporządkować level znajomości danej dziedziny, jak w grach RPG i trzeba być świadomym iż jeśli jest on niski, nie możemy formułować daleko idących wniosków oraz w swych tekstach podkreślać intuicyjny odbiór znaczenia opisywanych fragmentów. Ja Ci szczerze powiem iż mam niski level jeśli chodzi o literaturę fantasy, toteż jestem świadomy jak wiele ucieka mi z kontekstu. Jeśli więc oceniam utwór nawiązujący do danego dzieła (gdy takowego nie znam) mogę osobiście odebrać jakąś zawiłość dość chłodno, ale również wyrazić refleksję sugerującą iż nie jestem pewien czy mój odbiór wynika z niewiedzy. Jestem też świadomy dziedzin na których się znam, toteż boli bezkrytyczność odbiorców wobec samych siebie, gdy myślą iż mogą napisać cokolwiek chcą. Zwłaszcza mówiąc tu o osobach które nie sięgając po argumenty wygłaszają głośno swoją opinię i ona może rzutować na zdanie innych.
Pewnie że nie od razu Rzym zbudowano, wszystko przyszło z czasem, ale myślę iż gdy już jesteśmy dorosłymi, poważnymi ludźmi każdy powinien sobie zdać pytanie: „czy ja się znam na tym o czym mówię”? A co miałoby być miernikiem wiedzy. A no „kanon” właśnie. Przy czym nie odbierany jako „topka” którą trzeba zaliczyć, a raczej jako ogół dzieł które zawsze ceniono, bądź uważano za powszechnie ważne i który powoli dostarcza nam świadomości o opisywanym zagadnieniu. Pewniakiem jest że nikt nigdy nie dobrnie do 100 levelu, bo sam kanon się rozszerza gdy różni czytelnicy/widzowie itd. analizują kolejne utwory, podkreślając coraz to nowe ich wartości. Jestem niemal pewien że żaden recenzent kina grozy nie będzie na tyle świadomy o tym co pisze/mówi bez obejrzenia choćby jednego horroru Universalu, bądź dzieła z niemieckiego ekspresjonizmu… Sztuka jest intertekstualna i to czy ktoś trawestuje, czy też podkrada to strasznie istotna sprawa w kwestii odbioru. A i dająca olbrzymią frajdę, gdy już zauważamy podstawy omawianych dzieł.
Nie jestem też pewien czy zgodzę się z tobą w kwestii podziału. Naturalnie że bezrefleksyjne dzielenie ludzi na podstawie danego czynnika jest złe. Gdy jednak spojrzeć na to szerzej, pewne twory jednak ogłupiają. Odbiorcy disco polo, „Ukrytej prawdy” oraz romansideł czasami odbierają tego typu „dzieła” jako prawdę objawioną, a ta rzutuje na ich lifestyle. Powyższe rzeczy nie są groźne jeśli odebrać je jako guilty pleasure, ale tutaj również odgrywa rolę świadomość odbiorcy. Jeśli wiesz że coś jest gorsze, bądź zamierzenie złe, nie wpłynie to negatywnie na twoją osobowość. Jeśli natomiast zadowalasz się tym co najprostsze, często zatrzymujesz się w miejscu. I dlatego trochę jest prawdy w sentencjach „powiedz mi co czytasz, a powiem Ci kim jesteś”. Oczywiście nie mówię że istnieją tu reguły, bo wiedzę można też przedawkować i stać się mega-oczytaną osobą, która ocenia wszystkich jako debili, niegodnych rozmowy z nią. Fajnie jednak wiedzieć iż pewna literatura możne dostarczyć jedynie rozrywkę, a inna służy refleksji nad samym sobą. Ograniczając się do pierwszej coś jednak tracimy: warto sobie od czasu do czasu zafundować wysiłek intelektualny.
Nie będę ukrywał, niektóre książki mnie mocno przerastają, tym większy mam podziw dla tych którzy czytają je na co dzień. I nie czuję się źle uważając tych czytelników jako moje autorytety, kogoś kim chciałbym się trochę stać. Stawiam ich jakoś mimowolnie wyżej, a siebie niżej. Podziały mogą być jednak świetnym motywatorem, a co najlepsze wyznaczają też linię moich możliwości. Najfajniejsze że tą linię mogę przesuwać (zwiększając możliwości), zostawić tam gdzie była (bo z wiedzą którą mam jest mi dobrze) albo zacząć się cofać w stosunku do niej (gdy dana dziedzina przestanie mnie interesować). Pewnie zabrzmi to okropnie, ale warto znać swoje miejsce w szeregu. Nie żeby się wywyższać lub czuć się gorszym, ale raczej widzieć własne możliwości.
To taki mój strumień myśli, luźny, mocno dyskusyjny… No i co najciekawsze zmienny, więc może za 5 lat ni cholery nie zgodzę się z tym co tu naskrobałem 😀
Zdajesz sobie sprawę, że takie zawoalowane kamuflowanie komunikatu to byłaby pewnego rodzaju hipokryzja? :>
Słuchaj, własnie w przypadku rozmów o popkulturze nie da się przyporządkować levelu jak w grach RPG, bo nikt nie będzie w stanie zdefiniować kryteriów przynależności do danego levelu. Możemy tylko uogólniać „znam się słabo, przeczytałem kilkanaście książek i kilka artykułów przekrojowów” czy „to mój konik, siedzę w tym temacie od 10 lat”.
Mhm, z tym się zgodzę. Recenzent / komentator powinien zaznaczać kontekst swojej oceny. Jeżeli np. słabo znam sci fi, to nie mogę tego ukrywać i jednocześnie krzyczeć w podcaście, że dana pozycja z tej półki jest niezwykle oryginalna. Tylko nie możemy też popadać w paranoję i np. przepraszać za krytykę, bo „może za słabo znamy się na danym temacie”.
Słuchaj, nie istnieje ogół dzieł, które zawsze ceniono. Znam krytyków i historyków literatury z wieloletnim stażem, którzy uważają, że Tolkien / Sienkiewicz / Romantyzm polski to dno. Poza tym wewnątrz kanonu regularnie zmienia się status niektórych autorów/utworów (Poe, Stevenson, „Opętani” Gombro itd.). Pójdźmy dalej: kanon literatury popularnej czy wysokoartystycznej w Polsce, Niemczech i Brazylii to trzy różne kanony.
Sam proces czytania Tokarczuk nie uczyni nikogo lepszym. A mnie lektura harlekina nie uczyniła gorszym. Istotne jest to, czy odbiór jest bezrefleksyjny.
Myślę, że idealizujesz w tym przedostatnim akapicie 😛
Spoko 🙂 Pewnie każdy z nas za 5 lat będzie miał trochę inne spojrzenie na ten temat.
Kamuflowanie przekazu troszkę jest „nie w porządku”, ale wszystko wynika z potrzeby utrzymania odpowiedniego tonu rozmowy. Gdy nie będziemy się hamować, dyskusja szybko przerodzi się w kłótnie i zmieni w prywatne przepychanki. Dyplomacja to konieczność gdy chcemy zrozumieć rację drugiej strony. Gdy nie chcemy, wtedy krzyczymy „nie prawda, nie znasz się”, szybko kończąc rozmowę obustronną urazą.
Chyba wszystko da się „zlewelować”, choć pamiętając że w niektórych kategoriach da się osiągnąć najwyższy poziom, a inne są tak rozległe iż nie osiągniemy nawet 20tego. No i „staty” się różnie rozkładają, w zależności od jakiej strony zaczęliśmy poznawać dany rejon wiedzy. Zakładam jednak iż taki horror literacki można poznać w olbrzymim stopniu, jeśli tylko poświęcimy mu dużo czasu. Zaś poznając coś jesteśmy coraz bardziej świadomi budowy utworu, jesteśmy w stanie sporo powiedzieć o kreatywności twórcy i tym samym jesteśmy większym autorytetem w dziedzinie. Mamy wyższy level. Bezrefleksyjnie coś czytając, dobierając lektury na chybił trafił, chcąc jedynie zapchać nimi czas jesteśmy level niżej. Pewnie że mój podział nie ma jakiegoś systemu, ale zasadniczo kinoman który widział 2000 filmów, z różnych dekad, posiadając sporą wiedze również o konkretnych nurtach, będzie miał więcej do przekazania niż osoba która widziała 500 filmów, z ostatnich 10 lat i jedynie produkcji Amerykańskiej. Przy czym jak mówię, nie ma systemu: można kolekcjonować obejrzane rzeczy i obejrzeć 5000, nie mając pojęcia o co w nich chodziło. Generalnie jednak wiedza rośnie wraz z praktyką.
Nie wiem czy recenzowanie czegoś, na czym ktoś bardzo się słabo zna nie mija się z celem. Po co więc od razu recenzować, miast po prostu opowiedzieć o pierwszych swoich wrażeniach gdy zetknęliśmy się z „…” (wstaw dowolną dziedzinę). Może nasz błąd polega na tym iż mając milion portali pozwalających oceniać filmy, książki, jedzenie, piwo, usługi, a niedługo nawet znajomych, czujemy się zobowiązani by wszystkiemu przyporządkować negatywną, bądź pozytywną notę. A przecież tak wiele rzeczy budzi mieszane uczucie, bądź niepewność. Czasami wyrabianie zdania trwa, warto więc streścić swoje wrażenia, próbując skonfrontować je z być może bardziej obytym odbiorcą.
Literatura nie mój konik, ale już kino tak, więc na jego podstawie się odniosę. Można powiedzieć Chaplin nam się nie podoba, ale jego wkład w X muzę jest olbrzymi. Toteż jego dzieła znać wypada. Można też lubić oglądać filmy Uwe Bolla, ale na rozwój sztuki nie wpłynął, więc samozwańcze głosy jakoby był geniuszem nie uczynią z niego „postaci kanonicznej”. Są twórcy których wymieniają kroniki, a są tacy których pomijają ze świadomością iż nie mają większej wartości. Poznawanie jednych daje nam większe „staty”, innych mniejsze, albo nawet żadne 😉
Rozumiem. Po prostu w tym kontekście, gdyby sprawa dotyczyła mnie, wolałbym, gdyby ktoś mi napisał wprost „stary, nie gadaj bzdur, nie znasz się, nie nagrywaj takich rzeczy” i podał kilka argumentów, niż gdyby owijał w bawełnę. Zwłaszcza że nadmierne kamuflowanie przekazu można odebrać za próbę ironizowania i wywyższania się nadawcy. A wówczas merytoryczna dyskusja ad rem zamienia się właśnie w retoryczny spór ad personam.
No właśnie nie zgadzam się z takim ujęciem. Bo jak zdefiniujesz, gdzie kończy się poziom 1, a zaczyna 2? Gdzie kończy się 3, a zaczyna 4? Jaki jest poziom maksymalny? Który poziom pozwala na uogólnianie? Kryterium ilościowe odpada, bo przeczytanie jednego eseju Lovecrafta da Ci więcej wiedzy o gatunku, niż lektura 50 książek Smitha i Mastertona. Kryterium jakościowe zawsze będzie można podważyć. Tego zagadnienia nie da się sprowadzić do prostej hierarchii, matematycznych wzorów, leveli.
Przykład kinomana raczej pasuje do zaproponowanego przez Marcina „ogólnego rozeznania”, niż do teorii leveli.
Mhm, bezrefleksyjne obcowanie z tekstem kultury nijak nie rozwija.
No dobrze, ale wyobraź sobie nastolatka, który chce zrecenzować pierwsze sci fi, które czytał. Czy Twoim zdaniem nie ma to sensu? Albo pani w średnim wieku, która komentuje pierwszą w jej życiu powieść Kinga – czy to nie ma sensu? Moim zdaniem ma. Wystarczy zaznaczyć, że pierwszy czytelnik jest młody i dopiero styka się z gatunkiem oraz że wspomniana pani nie zna reszty twórczości Kinga.
Poza tym znajomość Carrie nijak ma się do recenzowania Dallas 63. Jeżeli ktoś chce recenzować „Grę o tron” od Telltale Games nie musi wcale znać „Tales from the Borderlands” czy „The Walking Dead”. Może przecież recenzować grę jako fan serialu, fan książki lub po prostu gracz, który pierwszy raz styka się ze studiem i z franczyzą. Tak samo można recenzować „Godzillę” Edwardsa, nie znając filmów Toho czy ekranizację Kinga, nie przeczytawszy wcześniej powieści.
Mhm, wyrabianie sobie zdania czasem trwa dość długo, a ludzie coraz częściej opiniują coś bezmyślnie, na szybko, pod wpływem impulsu. Takie czasy…
O tym mówię w podcaście. Są dzieła ważne i są kulturowe śmieci. Ale nie ma jednolitego kanonu, który dałoby się obronić.
W przypadku popkultury nie możemy mówić o podstawie. Popkultura wyrasta na bazie kultury wysokiej i sama w sobie jest przetworzeniem pewnych starszych od siebie motywów. I przetwarza je wciąż i wciąż po dziś dzień.
Wiedza jest ocenialna. Wiemy to już od czasu podstawówki gdy sprawdzano nasze postępy w nauce. Jeśli zorganizować wielki konkurs wiedzy o horrorze, wystarczyłoby kilkadziesiąt pytań by wycenić w jakich podkategoriach kto jest mocny, a także wyłonić tego kto ma ten level najwyższy. Pewnie że jedni wiedzieli by lepiej jedno, drudzy co innego, ale najbardziej kompetentną osobę w temacie spokojnie można by wyłonić, bo właśnie tak to działa: jak ktoś ma łeb na karku to ma najwyższe oceny… Konkurs to oczywiście przykład. Generalnie jednak już sama rozmowa daje przecież świadomość że ktoś się „zna na rzeczy bardziej lub mniej ode mnie”. I w miarę obcowania z innymi łatwo jest ustalić kto jest „naszym guru”, a kto mógłby się od nas czegoś nauczyć… I tak, to kwestia względna, ale czy trzeba się jakoś głowić nad tym by powiedzieć że jeden gość nie ma pojęcia o temacie, a drugi widać iż jest bystry. I według tego można sobie uszeregować ludzi. Indywidualnie. Czyli „teoria leveli” jest „z dupy”, bo naukowości nie ma żadnej. Ale jeśli jako kinoman rozmawiasz z osobą która ma w domu olbrzymią kolekcję DVD, oceniła na filmwebie 10000 filmów, skończyła filmoznawstwo i z pasją opisuje Ci zalety kubańskiej kinematografii której nie znałeś, to nie ma wątpliwości że rozmawiasz z kimś lepszym. Lepszym w swojej dziedzinie ma się rozumieć. I trochę szkoda iż dla wielu takie podejście jest równoznaczne z decydowaniem kto jest lepszym człowiekiem, bo nie o to mi się rozchodzi.
W sumie zgodzę się z tobą, że dobrze czasami recenzować coś o czym nie ma pojęcia. I może wyjść z tego coś pozytywnego. Masz rację. Osobiście jednak srodze bym się zawiódł gdybym kupił monografię Stanleya Kubricka i okazałoby się że autor nie zna dzieł jakie adaptuje reżyser. Uznałbym to za brak kompetencji, a samą pracę za niekompletną. Często publikacja tekstów może być kształcąca dla nas samych, nawołująca do dyskusji itd. Lecz już znajomość tematu decyduje o jakości tego co piszemy.
A tak jeszcze nawiązując do wypowiedzi: poznawanie „Godzilli” Edwardsa bez obejrzenia uprzednio oryginału jest czymś obrzydliwym i niemoralnym 😀 Tu już wchodzisz w rejony etyki 😉
Jako osoba, która w ramach swojej pracy musi „oceniać” wiedzę innych, powiem Ci, że wszystkie wytyczne, kryteria oceniania, tabelki z punktami, przeliczniki itd. są często g… warte. Ok, stosuję to wszystko, bo tego się ode mnie wymaga i nie mogę stosować ocen stricte subiektywnych, ale nie raz krew mnie zalewa, bo czasem jest to potwornie niesprawiedliwe.
Co do autorytetów w pewnych dziedzinach… rozmawiam z dwoma wykładowcami specjalizującymi się w tej samej epoce literackiej. Obaj prowadzą zajęcia i publikują artykuły naukowe na ten temat od lat. Wiedza jednego znacząco różni się od wiedzy drugiego.
Mówisz o „świadomości”, że ktoś się na czymś jakoś tam zna. Nie ma więc leveli, hierarchii itp. Jest szacowanie.
Tu się zgodzę. Przy czym w ten sposób można dokonać oceny tylko w skrajnych przypadkach. Takich, jak ten, który podałeś.
Dlatego takiej monografii raczej nie wyda porządne wydawnictwo i nikt poważany nie zrecenzuje jej pozytywnie. I dlatego potrzebna jest krytyka literacka / popkulturowa, bo jeżeli rynkiem będą władać pieniądze i reklamy, to zaleje nas masa takiego pseudoprofesjonalnego syfu.
Zakładam, że ogromna większóść nastolatków nawet nie wie, czym jest Toho, a na Godzillę poszła, bo hype 😛 Przykro mi…
No… niezły wstęp 🙂 Przyznam, że moim pierwszym odruchem była chęć natychmiastowego przeprowadzenia śledztwa, co zacz i ki czort. Gdyby nie to, że słuchałem podczas zmywania, zacząłbym od razu grzebać w necie. Pomyślałem, że ten gość naprawdę musi być totalnym ignorantem, skoro wywołał u Ciebie aż taki flejm 🙂
Co do głównego zagadnienia. Powiem tak: Ogólnie zgadzam się, że gdy się do czegoś bierzemy – w sensie pisania / mówienia o tym – dobrze jest jednak mieć jakieś choćby mgliste pojęcie o szerszym tle. Pamiętam, jak pracowałem w lokalnej prasie i walczyłem u szefa o to, żeby zajmować się wyłącznie kulturą, a on któregoś dnia kazał mi jechać na sesję rady gminy, bo nie było pod ręką nikogo innego. Wiadomo, jak to w lokalnych gazetach – musisz być omnibusem 🙂 U mnie totalne przerażenie, bo przecież nie mam zielonego pojęcia o funkcjonowaniu jednostek samorządowych. No ale przysiadłem na dupie, przejrzałem archiwalne wydania – choćby po to, żeby załapać, jakim językiem się o tych rzeczach pisze – i pojechałem. A potem znów pojechałem i znów. Uczyłem się na żywym organizmie. Nigdy nie czułem się w tym temacie mocny i moje artykuły na pewno dalekie były od ideału, ale przynajmniej stopniowo zacząłem czuć, że jednak trochę wiem, o czym piszę. Tak samo miałem kiedyś z relacją z rajdu samochodowego. Nie znam się na motoryzacji, ale wykopałem w necie wszystko, co udało mi się znaleźć o biorących w nim udział samochodach. U znawcy tych spraw mój tekst pewnie wywoływał szczękościsk, ale przynajmniej miałem ten komfort, że nie poruszam się całkiem w ciemno. Z wypowiadaniem się o kulturze jest identycznie.
Zgadzam się też, że nikomu nie można odbierać prawa do głosu. Co nie znaczy, że nie możemy krytykować ewidentnej ignorancji – zwłaszcza gdy ktoś się nią szczyci lub rości sobie pretensje do miana autorytetu, a nie ma ku temu podstaw. Nikt nie przeczytał / nie zobaczył / nie doświadczył wszystkiego i warto być w tej materii uczciwym. Recenzowanie, czy w ogóle omawianie jakiegoś zagadnienia może być też przygodą uczenia się wraz ze swoim odbiorcą. Nawet największy ekspert w danej dziedzinie musi mieć pewną dozę pokory. A gdy coś spieprzy, powinien umieć się do tego przyznać.
A kanon? To już w ogóle osobna para butów. Pewnie jakiś tam da się wyznaczyć, ale lepiej, żeby nie był zbyt twardy. Bodaj Umberto Eco już kilkadziesiąt lat temu zauważył, że w świecie masowego przepływu informacji pojęcie kanonu w zasadzie traci rację bytu. Co dopiero teraz, gdy każdy może sobie ustalać własny kanon i go wszem i wobec ogłaszać. Obruszanie się, że ktoś czegoś nie zna, a powinien, no bo przecież było to np. w topce WatchMojo, jest głupie. Więc ja osobiście raczej optowałbym za jakimś ogólnym rozeznaniem, jeśli już, czy też wyrabianiem w sobie postawy otwartego na nowe doświadczenia odkrywcy, a nie za arbitralnie zdefiniowaną kanonicznością.
Podział kultury na niską i wysoką – wyznaczanie klas, granic itp. – to znów temat rzeka. Jedno, co na pewno można zarzucić popkulturze, to wyrabianie u wielu jej odbiorców postaw konformistycznych na zasadzie „ja lubię sf, więc a) nie sięgnę po poezję; b) w ramach mojego ukochanego gatunku też zbytnio nie podskakujcie, bo jestem za leniwy, by wysilić mózg ponad to, co znam i czego nauczyłem się oczekiwać”. Ale z kolei w tzw. kulturze wysokiej jest silna pokusa elitaryzmu i pogardy wobec tych, co do śniadania nie czytują Pynchona, a wieczorem nie zasną, dopóki nie obejrzą jakiegoś filmu Lyncha. Dlatego tu jest spora rola opisywaczy kultury, żeby zasypywali sztuczne rowy i przerzucali mosty nad fikcyjnymi przepaściami. Rzeczywiście kulturę trzeba wydrzeć specom od marketingu.
PS Odnośnie waszego powitalnego nagrania. Wiem, kto pierwszy opisał was jako Konglomerat… ale nie powiem 😉
Poruszyłeś kolejną bardzo ważną rzecz! A nawet dwie 🙂
1. Wielu rzeczy można się nauczyć. Zawsze można na jakiś temat doczytać. Można też skonsultować się z kimś, kto się na czymś zna. Czasem krótki research działa cuda. Nie mówię o tygodniowej kwerendzie, ale o godzinie w sieci, telefonie do znajomego, konsultacji z kolegą z pracy…
2. Nie możemy popadać w paranoję i bać się znawców tematu. Jeżeli ktoś całe życie bada zagadnienie X, to nawet gdy staniemy na uszach, będzie mógł zmieszać nas z błotem. Poza tym nadmierna specjalizacja może sprawić, że nasz komunikat stanie się niejasny. Trzeba szukać złotego środka.
To jest jasne. Gdy ktoś pisze jawne bzdury, to należny to krytykować. Gdy ktoś przy tym ma się za wielkiego pana, to… z jednej strony tym bardziej chciałoby się się go skrytykować, ale może się okazać, że to walenie grochem o ścianę. Można rzucić tym grochem raz, ale walka z wiatrakami o objętości kilku stron A4 nie ma większego sensu.
Mhm, „ogólne rozeznanie” brzmi dobrze i sensownie.
Co do tego popkulturowego konformizmu, nie do końca się zgodzę. Jeżeli ktoś namiętnie czyta zeszytówki czy harlekiny, to rzeczywiście może całe życie tkwić w 5 schematach fabularnych i ignorować wszystko inne. Ale jeżeli ktoś jest pasjonatem sci fi czy innej konwencji, to zapewne doceni zabawę z konwencją czy tzw. powtórzenie z różnicą.
Mhm, ten wysokoartystyczny snobizm może być zdrowy (jako taka wyższa poprzeczka, cel, do którego dążymy; trochę jak w komentarzu Adriana), ale często opiera się na egocentryzmie i pogardzie wobec innych :/ Strasznie mnie to irytuje w środowisku akademickim.
😀 😀 😀 DZIĘKI!!! 😀 😀 😀
Bardzo dobry temat.
Każdy kiedyś zaczyna, każdy wchodzi w jakiś temat i każdy początkowo jest tak tym zachłyśnięty, że aż chce się tym swoim odkrywaniem dzielić. To jest naturalne. Dlatego uważam, że niewiedza czy brak szerszej perspektywy w takim fanowskim recenzowaniu jest kwestią do zaakceptowania. Później się tę wiedzę zdobywa oglądając coraz więcej, czytając coraz więcej, rozmawiając czy też czytając krytykę pod swoimi dokonaniami 😉
Ale co innego jeżeli ktoś pisze w opiniotwórczym dzienniku/tygodniku albo na wielkim serwisie z ilością kilku tysięcy odsłon i pisze farmazony, bo się zupełnie na temacie nie zna. To wymaga potępienia. Bo zaczyna być tak że każdy zna się na wszystkim i daje się ludziom przyzwolenie na mądrowanie się. To jest dużo większe zjawisko.
Czym innym jest też typowy hejt na dzieło/twórce, który nic z oddawaniem swojego stanu ducha i emocji po lekturze czy seansie nie ma. Problemem są też skrajności w opiniach. Trochę to o czym tutaj opowiadasz łączy się z tym karpiowym podcastem o recenzentkach i lubieniu piwnic.
Generalnie fajnie mi się ciebie Szymas słuchało.
Mhm, nie można na starcie walić w mordę i odsyłać do biblioteki / wypożyczalni DVD. Jeżeli ktoś wie więcej, to powinien dzielić się tą wiedzą z tymi, którzy wiedzą mniej, zamiast zgrywać ważniaka i ubliżać ad personam.
Mhm, ten wątek akurat totalnie pominąłem. Chociaż nie, to trochę podpada pod branie na siebie odpowiedzialności za to, co się robi. Jeżeli piszę bzdury do prasy branżowej i podpisuję się imieniem i nazwiskiem, to ŚWIADOMIE wystawiam się tłumom na pożarcie. I nie mogę mieć potem o to do nikogo pretensji.
O, to pominąłem. Ludzie rzeczywiście często nie odróżniają tekstu od autora tekstu –» Recenzent ciśnie pisarzowi, komentator recenzentowi… zaczyna się pyskówka, która nie ma sensu. Stanowczo zbyt często ludzie zapominają o tym, że powinni dyskutować o powieści i jej recenzji, zamiast skakać sobie do gardeł :<
Dzięki 🙂
33% produkcji kultury popularnej to kompletne gówno. 50% to rzeczy absolutnie przeciętne. Reszta, jakieś 15 do 20% to rzeczy dobre, lub bardzo dobre. Reguła ta odnosi się do wszystkiego: amerykańskiego thrillera, japońskich komiksów, włoskiego doom – metalu i tego okropnego, grafomańskiego, obrzydliwego polskiego horroru. Innymi słowy, z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że ktoś, sięgając po losowo wybrany film, książkę, grę ma więcej jak 80% szans, że NIE TRAFI na produkt dobry.
Zauważyłem często tendencję do uogólniania na podstawie właśnie takich przypadkowych i sporadycznych zetknięć z jakimś nurtem czy gatunkiem. Ktoś sięgnie po jeden z ostatnich tomów „Słonecznej Doliny” Dardy (tych, w których Stefan zupełnie rozmienił się na drobne), „Miasteczka” Radeckiego i Cichowlasa (nie byłem w stanie tego zmęczyć, kudy tam temu do „Pradawnego zła”), albo niechlujnie przygotowanej e – antologii robionej przez amatorów – zapaleńców, i potem wypisuje, że polska literatura grozy to kompletne dno. Bo przecież porównując to ze S. Kingiem….
I tu powstaje pytanie, jakie jest poziom ignorancji, poniżej którego lepiej nie silić się na uogólnianie. Dla mnie tym poziomem jest nie znajomość żelaznego kanonu. Ty negujesz zasadność formułowania tegoż, podając za przykład… literaturę grozy! Owszem ubawiłem się setnie słuchając litanię nazwisk, od Horacego Walpole do Lovecrafta, faktycznie „żelazny kanon” grozy przybrał rozmiary małej biblioteki.
Widzisz problem podlega na tym, że literacki horror jest najstarszym gatunkiem kultury popularnej. Jeśli za pierwszą powieść grozy uznać „Frankensteina” M. Shelley, za pierwsze opowiadanie „Wampira” Polidoriego to jak w mordę strzelił obchodzimy na dniach równo dwusetną rocznicę narodzin Gatunku. A jeśli wczesny romans gotycki zaliczyć do horroru (a ja zaliczam) to groza jest, kurde, starsza niż Stany Zjednoczone Ameryki! Żaden inny gatunek, czy to kryminał, czy to SF czy fantasy nie może poszczycić się tak długą historią. Dlatego też wyliczanie „absolutnego kanonu” klasyki horroru z pozoru wychodzi na absurd. Dużo łatwiej by było zrobić kanon np. czarnego kryminału, bowiem jest to konwencja zdecydowanie młodsza, niż groza.
Jak więc budować „kanon”? Moim zdaniem prostą metodą – należy sobie dopowiedzieć na pytanie, czy autor danego działa naśladował kogoś, czy też naśladowano jego. I tak kanonem będzie „Mnich” ale już nie „Diable eliksiry”. Kanonem będzie Le Fanu i M. R. James, lecz nie E. F. Benson.
Niektóre gatunki są szerzej reprezentowane i to w ramach tzw. literatury komercyjnej (przykład harlekinów czy seryjnych zeszytówek), przez co w ich przypadku procent grafomańskiej kupy jest zapewne wyższy 😉
Racja. Sięganie po pozycję pierwszą z brzegu daje marne szanse na odnalezienie czegoś wartościowego. Reklama też często kłamie. Znamy to z naszego horrorowego podwórka, ale oczywiście dotyczy to także innych fandomów. Dlatego tak ważne jest wytworzenie fandomowej krytyki literackiej…
Piotrek, jeżeli ktoś 3x sięgnie po słabą polską powieść grozy (czy jakąkolwiek inną), to logiczne jest to, że narzeka – stracił czas i pieniądze. Może też uogólniać, bo co z tego, że gdzieś tam w zalewie rzeczy miernych istnieje 5 książek genialnych? Ich istnienie nie zmienia faktu, że miernota przeważa.
Piotrek, ale co ma znajomość powieści gotyckiej, weird fiction i czarnego romantyzmu do wysnuwania ogólnych wniosków na temat Mastertona czy horrorów z Videografu? Co ma znajomość Tolkiena i Lewisa do lektury fantastyki z Fabryki? Oczywiście może okazać się pomocna do odkrycia potencjalnych nawiązań i wzbogacić proces lektury, ale moim zdaniem nie jest doń kryterium koniecznym.
Ok, podajesz za przykład czarny kryminał. Rzeczywiście jest tu prościej, ale Hammett i Chandler nie wystarczą. Dojdą do nich Spillane, Himes, Arjouni, Omre, Kitakata, Osawa, Pryce, Bruen, Tahir, Macdonald, Highsmith, Ellroy, Simenon, Mankell, Glauser i inni. I teraz powiedz mi – czy nie mogę wypowiadać się na temat czarnego kryminału w kontekście prozy Mankella czy Chandlera, bo nie znam twórczości pozostałych autorów, których tu przywołałem? Moim zdaniem wystarczy, że przyznam szczerze, iż „czytałem dotychczas X, Y, Z”, byś nie mógł mi zarzucić ignorancji.
Z ostatnią tezą totalnie się nie zgodzę. Idąc tym tropem wykreślasz z kanonu 99% literatury popularnej i pewnie 90% tzw. literatury wysokiej.
Piotrek, według mnie definicja kanonu w oparciu o to czy dany autor był naśladowany to proszenie się o mega kłopoty. W myśl takiej zasady w naszym pięknym kraju, najbardziej kanonicznym pisarzem grozy jest Masterton. A przecież to casus autora, który poza polską jest ledwo znany, nie mówiąc o wysokich notach.