Tylko Bóg Wybacza
Pamiętam, że kiedy dwa lata po Złotej Palmie za „Drive”, Nicolas Winding Refn przywiózł do Cannes swój nowy film, oczekiwania wobec tego obrazu urosły do niebotycznych rozmiarów. Duńczyk za kamerą, na ekranie Ryan Gossling, z głośników po raz kolejny muzyka Cliffa Martineza. Wszyscy chyba liczyli na rozwinięcie tych motywów, które zachwyciły widzów i krytyków w „Drive”. Tymczasem „Tylko Bóg wybacza” wzbudziło bardzo mieszane reakcje. Jednych film zachwycił, inni uznali go za kompletne nieporozumienie. U mnie zaś całe zamieszanie podkręciło zainteresowanie tą produkcją. W końcu z filmem się zapoznaliśmy i stało się dla mnie jasnym skąd tak skrajne opinie i dlaczego większość z nich niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Ale aby opowiedzieć o ostatnim (póki co) filmie Duńczyka chciałbym się troszkę cofnąć w czasie.
Szał i zachwyt nad „Drive” zupełnie mnie ominęły. Troszkę mnie odstraszał cały marketingowy bełkot o „nowym Tarantino”, „kobiecym kinie przemocy” i „zdefiniowanym na nowo kinie akcji”, a potem o filmie zupełnie zapomniałem. W końcu długi czas po premierze, do seansu skusiła mnie zaskakująca opinia o fantastycznie wykorzystanej muzyce (a jak może pamiętacie z moich starych notek muzyka filmowa to jedna z moich wielkich fascynacji). Co prawda dzieła Cliffa Martineza (nadwornego współpracownika Soderbergha) nie zawsze mnie powalały, ale moim zdaniem w wielu filmach potrafi on świetnie zgrać stronę wizualna z muzyką. Obejrzeliśmy „Drive” i … Cóż, to jest bardzo dobry film ale po dziś dzień nie rozumiem skąd opinia o jego rewolucyjności. Moim zdaniem twórcy zaserwowali nam świetny, uwspółcześniony spaghetti western (ze wszystkimi jego wadami i zaletami). Mi jako miłośnikowi gatunku bardzo się takie podejście spodobało, ale z drugiej strony mam wrażenie, że twórcy bardzo sprawnie żonglując i przetwarzając znane motywy (przypomnijcie sobie słynny „powolny pościg”) nie powiedzieli nic bardzo zaskakującego i odkrywczego (inna sprawa, że chyba nie takie mieli intencje).
Ale western zapytacie? Ja mogę tylko odpowiedzieć, że nie wiem dlaczego praktycznie nikt tego zdaje się nie zauważać. Stylizacji Gosslinga na młodego Cinta Eastwooda z dolarowej trylogii (wykałaczka, małomówność, charakterystyczny strój), konstrukcji postaci (człowiek znikąd, o szemranej przeszłości, stający niespodziewanie dla wszystkich w obronie niewinności) i nawet samej opowieści (z obowiązkową sceną podróży jednej z postaci „ku zachodzącemu Słońcu”). Bo o tym, że w myśl tej interpretacji samochód to dla Bezimiennego koń nie muszę chyba tłumaczyć.
Siłą tego filmu nie jest jednak historia (prosta jak to w westernie często bywa), ale fantastyczna strona wizualno-muzyczna. I to jest ten element za który ja „Drive” zapamiętałem i będę wspominał. Nakręcone surowo sceny akcji, kapitalne powolne ujęcia, nieco oniryczny klimat (podkreślony przywodzącą na myśl lata 80-te stylizacją) i to wszystko pięknie zilustrowane ciekawą muzyką Cliffa Martineza i perfekcyjnie dobranymi piosenkami paru innych twórców. A ja w kinie bardzo lubię i cenię kiedy twórca wykorzystuje to, że obcujemy z dziełem dźwiękowo-wizualnym. Nawet jeżeli jego wizja nie do końca przekłada się na porywającą historię.
Już sama opowieść o moim wrażeniach z „Drive” mogłaby wystarczyć jako podkład pod opinię na temat „Tylko Bóg wybacza” i kontrowersji z nim związanych. Ale na chwilę sięgnę jeszcze po jedyny wcześniejszy film Windinga Refna jaki widziałem, czyli „Valhalla Rising”. Przy okazji „Drive” usłyszałem, że reżyser nakręcił wcześniej już parę filmów i właśnie „Drive” jest dziełem wyjątkowym wśród jego poprzednich dokonań. Dokonań, o których przeczytałem, że mają bardzo autorski sznyt i dość bezkompromisowe podejście do widza. Ale nawet z tą wiedzą nie przypuszczałem, że wypuszczenie na nasz rynek „Valhalla Rising” z opisem „Film twórcy „Drive” oraz podtytułem „Mroczny wojownik” to czysty trolling najwyższej próby.
„Valhalla Rising” to w moim odczuciu film ciekawy, ale trudny w odbiorze. Reżyser wrzuca nas w sam środek tajemniczego świata i wydarzeń, które bardzo trudno początkowo ogarnąć i poukładać. Oczywiście w trakcie seansu pewne kwestie zostają wyjaśnione, ale ta opowieść o tajemniczym jednookim wojowniku (absolutnie rewelacyjny Mads Mikkelsen, który pracował z reżyserem już przy uznawanej za jego opus magnum trylogii „Pusher”) jest przesycona sennym klimatem i bogatą symboliką. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że całość ma powolne tempo, podkręcone jedynie momentami poprzez niestroniące od brutalności sekwencje walki i kończy się dość enigmatycznie to widać jak bardzo bezkompromisowym twórcom jest Nicolas Winding Refn. „Valhalla Rising” nie jest kinem łatwym, ale interesującym i podobnie jak „Drive” świetnie zrealizowanym pod kątem stricte filmowym. A przede wszystkim przygotowuje widza na seans „Tylko Bóg wybacza” o niebo lepiej niż „Drive”.
Najwyższa pora powrócić jednak do sedna, czyli „Tylko Bóg wybacza”. Akcja filmu rozgrywa się w Bangkoku. Julian, znów człowiek o niejasnej przeszłości (ponownie bardzo dobry Ryan Gossling) prowadzi tam z bratem klub sztuk walki, który stanowi przykrywkę do lewych interesów. Śmierć brata ściąga do miasta matkę obu Panów (kradnąca każdą scenę Kristin Scott Thomas), która otwarcie żąda pomsty za śmierć pierworodnego i wywołuje lawinę wydarzeń, z którą wszyscy bohaterowie będą się musieli zmierzyć.
„Tylko Bóg wybacza” to kino bardzo specyficzne. Ma powolne tempo, a całość utrzymana jest w poetyce sennego koszmaru. Nieco nierealnej, przerysowanej i niepokojącej. Historia na pierwszym poziomie jest bardzo prosta i niespecjalnie oryginalna (nakręcająca się spirala przemocy), ale podoba mi się, że Winding Refn na tej prostej bazie konstruuje dużo bardziej złożoną opowieść. Naładowaną symboliką (czasem (przynajmniej dla mnie) nie do końca jasną, czasem nazbyt nachalną, ale także bardzo fajnie wplecioną w wydarzenia) historię rodzinnych konfliktów, zemsty, odpowiedzialności za własne czyny i próby przejęcia kontroli nad własnym życiem. Dla mnie już sam wątek swoistej rozgrywki pomiędzy Julianem i jego matką (co zaszło pomiędzy nimi w przeszłości, ile w tym co ona mówi jest prawdy) zasługuje na spore uznanie. Tym samym niespecjalnie rozumiem zarzuty o miałkość fabularną i tandetną symbolikę jakich pojawiło się mnóstwo. Trzeba jasno powiedzieć. To nie jest kino akcji, czy nawet nie jest to kino sensacyjne. Ale twórcy wykorzystują pewne motywy znane z kina gatunkowego, aby opowiedzieć całkiem ciekawą historię.
A jeszcze mniej rozumiem zarzuty o nadmierną brutalizację. W całym filmie są dosłownie dwie – trzy naprawdę mocne sceny. Wielu uznało je za przekraczające granice dobrego smaku. W moim odczuciu nie wykraczają jednak poza dziesiątki podobnych scen jakie w kinie już widzieliśmy. Co więcej każda z tych sekwencji jest w pełni uzasadniona fabularnie i nie jest nastawiona na bezmyślne epatowanie widza „krwią i flakami”, jakiego często we współczesnym kinie doświadczamy.
Ale podobnie jak w „Drive” to co ujęło mnie najbardziej to aktorstwo (Kristin Scott Thomas jest naprawdę rewelacyjna i choćby dla niej warto z filmem się zapoznać) i przede wszystkim kwestie audio-wizualne. „Tylko Bóg wybacza” to film fantastycznie wystylizowany. Było sporo zarzutów o kicz, ale w mojej opinii ta konkretna kolorystyka, oświetlenie i atmosfera została świadomie przez Windinga Refna wykreowana i świetnie wykorzystana aby podkreślić poszczególne elementy opowieści. Do tego Cliff Martinez po raz kolejny sprawdził się znakomicie. Muzyka, którą zaserwował w niektórych scenach chodzi za mną od paru dni i podejrzewam, że szybko się od niej nie uwolnię.
Jak widzicie ostatni film Duńczyka bardzo trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Ale to właśnie taki specyficzny twórca. Nie boi się uprawiać kina autorskiego, nie kłania się krytykom, nie próbuje przypodobać się widzom. Kreuje fantastyczne światy i niebanalne opowieści, ale nie jest to kino dla każdego. Wielu może zirytować, może się wydać banalne i pretensjonalne. Ja osobiście mam z nim wiele problemów (może jestem zbyt nierozgarnięty aby je w pełni zrozumieć i docenić), ale z drugiej strony to filmy z którymi warto się zmierzyć. Myślę, że dostaniecie co najmniej niesamowite wizualnie, dopełnione świetną muzyką widowiska (co dla mnie jest już naprawdę ogromną zaletą tego kina), a być może dacie się porwać tym opowieściom i znajdziecie tam nie tylko porządną (choć nietypową) rozrywkę i sporo materiałów do przemyśleń. Ja tymczasem ostrzę sobie zęby na trylogię „Pusher”. Mads Mikkelsen jako skinhead w gangsterskich klimatach? To musi się udać.
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!