Top of the Lake
“Top of the Lake”, produkcja autorstwa duetu Jane Campion („Fortepian”, „Tatuaż”) i Gerarda Lee, wywołała ponoć spore poruszenie na tegorocznym festiwalu w Cannes i zdobyła aż osiem nominacji do nagrody Emmy. W ciągu ostatnich tygodni w kilku różnych miejscach przeczytałem sporo zachwytów i pochwał pod adresem tego mini serialu, a w niektórych entuzjastycznych recenzjach pojawiały się stwierdzenia porównujące (co osobiście uważam za strzał kulą w płot) serial nawet do kultowego „Twin Peaks”. Jako, że nagromadzenie tych informacji zbiegło się z emisją serialu na „Ale kino +” postanowiliśmy się z nim zapoznać.
Kryminał to jeden z moich ulubionych gatunków. Wychowałem się na klasycznych (obecnie wydaje się, że może nieco sterylnych) historiach Conana Doyle’a i Aghaty Christie i choć nadal darzę je estymą, to od jakiegoś czasu zafascynował mnie typ kryminału, kojarzy głównie z jego skandynawską odmianą. Połączenie standardowych dla gatunku motywów z rozbudowanym tłem społeczno-obyczajowym, a często także z miastem (trylogia marsylska Izzo, cykl Wallanderowski) jako jednym z bohaterów opowieści. „Top of the Lake” zaliczyłbym dokładnie do tego podgatunku, i nie ukrywam, że początkowo właśnie tym serial mnie kupił.
W nowozelandzkim mieście Laketop młoda dziewczyna próbuje się utopić w miejscowym jeziorze. Po jej odratowaniu okazuje się, że dwunastolatka jest w ciąży. Do sprawy zostaje przydzielona specjalistka od przemocy seksualnej pani detektyw Robin Griffin (mieszkająca na stałe w Australii), która szczęśliwym trafem przebywa w swym rodzinnym mieście na krótkiej wizycie. Teoretycznie nieskomplikowana sprawa zaczyna zataczać co raz szersze kręgi, a w toku postępowania zaczynają wychodzić liczne, skrzętnie skrywane małomiasteczkowe tajemnice. A panią detektyw dopada przeszłość.
Po pierwszych czterech odcinkach (z siedmiu) nie kryłem entuzjazmu. Serial zrealizowany jest bowiem znakomicie. Zdjęcia (za którą został nagrodzony jedyną statuetką Emmy jaką otrzymał) są absolutnie zachwycające. Peter Jackson udowodnił, że Nowa Zelandia jest fotogeniczna, ale tutaj mamy całe sekwencje od których po prostu nie można oderwać wzroku. Aktorsko to także bardzo wysoka półka, z Elizabeth Moss („Mad Men”), Davidem Wenhamem („Władca pierścieni”), czy Hollu Hunter (‘Fortepian”) na czele. Trudno mi nawet szczególnie kogoś wyróżnić, bo wszyscy grają na porównywalnie dobrym poziomie, wiarygodnie kreując ciekawe postacie. Co ważne, w tych pierwszych odcinkach udało się twórcom wykreować świetny, gęsty klimat. Umiejętnie mylą tropy, podkręcają atmosferę, grają na niedopowiedzeniach. Całość po prostu wypadła bardzo interesująco i zachęciła do odkrycia całości tej historii.
Niestety w mojej ocenie, choć pod kątem realizacyjnym serial do końca wypada świetnie, to fabularnie im dalej tym jest gorzej, a finałowy odcinek to moim zdaniem totalna porażka. Mam wrażenie, że ekipie w pewnym momencie zabrakło trochę „pary” i całość zyskałaby bardzo gdyby ją nieco skrócić. Nie umiem powiedzieć z czego to może wynikać, ale już od piątego odcinka obserwujemy wręcz skokowy spadek jakości scenariusza. I to na kilku poziomach. Po pierwsze duet Campion/Lee aby zagęścić atmosferę zaczyna stosować bardzo telenowelowe chwyty. Po drugie odnosi się wrażenie jakby stracili wyrzucie, bo to co było ich siłą (umiejętne granie na niedopowiedzeniach) przeradza się w opowieść szytą tak grubymi nićmi, że szykowane „Wielkie” zaskoczenia zaczynają zbyt szybko wychodzić na jaw. Po trzecie odniosłem wrażenie jakby część bardzo fajnie nakreślonych wątków (sprawa sprzedaży Paradise, działalność Matta i wiele innych) została po prostu porzucona.
Ale wspomniałem jeszcze o odcinku finałowym i muszę powiedzieć, że to chyba największa wada całego serialu. Dialogi, które przez większość czasu były bardzo ciekawie napisane, w ostatnim odcinku wołają o pomstę do nieba. Nie mogłem uwierzyć co poszczególni bohaterowie dramatu w tym kluczowym momencie wygadują. Co gorsze nagle te świetnie budowane przez cały serial postacie, zaczynają się zachowywać zupełnie inaczej niż wcześniej. A same spuentowanie poszczególnych wątków wypada również słabo, ze szczególnym uwzględnieniem rozwiązania głównej zagadki, które jest podane w najgorszy z możliwych sposobów. Nawet jeżeli pod pewnymi względami jest zaskakujące to tylko dlatego, że twórcy po prostu nas oszukali nie dając niemal żadnych tropów w tym kierunku i nie próbując nawet wyjaśnić dlaczego akurat tak się to potoczyło.
Stąd po obejrzeniu napisów końcowych mam bardzo mieszane uczucia. Po początkowym zachwycie, mój zapał systematycznie malał, by w finale zostawić mnie mocno zirytowanym. Z drugiej strony wiele wątków i przede wszystkim bohaterów tej opowieści, wypada bardzo ciekawie. Chyba po prostu duet Campion/Lee powinien się jeszcze trochę podszkolić u Skandynawów jak rozgrywać takie opowieści. Póki co otrzymaliśmy serial dobry, ale moim zdaniem mocno przereklamowany. I mówię to z pełną świadomością, bo jakiś czas temu przez zupełny przypadek obejrzeliśmy dwie części szwedzkich „Łowców”, które to filmy bardzo mocno mi „Top of the Lake” przypominały (małe miasteczko, policjant wracający po latach w rodzinne strony, z pozoru banalna sprawa, która okazuje się beczka prochu) a które mimo, ze uważam za zdecydowanie lepsze, nieznane są niemal zupełnie. Jak w wielu przypadkach kwestia szczęścia. A Wy drodzy czytelnicy może sami sprawdźcie, jak Wam się spodoba wycieczka do Laketop. Obniżcie może trochę poprzeczkę, a wtedy myślę, że czas tam spędzony nie będzie czasem straconym.
Ps. A jeżeli lubicie ten rodzaj kryminału sprawdźcie koniecznie „Łowców”. Warto.
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!