Television Horror Story

W ostat­nich latach może­my zaob­ser­wo­wać rosną­cą popu­lar­ność seria­li gro­zy. Moż­na wręcz odnieść wra­że­nie, że pro­du­cen­ci ponow­nie odkry­li, że tego rodza­ju pro­duk­cje mogą przy­cią­gnąć widzów, zdo­być uzna­nie kry­ty­ków i wyzna­czać nowe tren­dy w tele­wi­zyj­nej roz­ryw­ce. Ale nie chciał­bym się sku­piać na rysie histo­rycz­nym, a przed­sta­wić w jaki spo­sób twór­cy mogą wyko­rzy­stać mały ekran aby stra­szyć widzów, jak wyko­rzy­stu­ją for­mu­łę odcin­ko­wą oraz jak utrzy­mać napię­cie przez cały sezon. Zanim przej­dzie­my jed­nak do meri­tum, zacznij­my od krót­kie­go wpro­wa­dze­nia teo­re­tycz­ne­go, któ­re umoż­li­wi nam dogłęb­niej­sze omó­wie­nie tematu.

Naukow­cy i fani hor­ro­ru, od lat spie­ra­ją się o kon­kret­ną defi­ni­cję gatun­ku. Linie podzia­łu są róż­ne, ale pod­sta­wo­wa zwią­za­na jest z kla­sy­fi­ka­cją gro­zy jako pod­ga­tun­ku fan­ta­sty­ki, któ­re­go imma­nent­ną cechą jest wystę­po­wa­nie pier­wiast­ka nad­przy­ro­dzo­ne­go, fan­ta­stycz­ne­go. Fun­da­men­tal­nie nie zga­dzam się z takim podej­ściem, gdyż eli­mi­nu­je ono cały sze­reg hor­ro­ro­wych kon­wen­cji, począw­szy od tak lubia­ne­go prze­ze mnie „ani­mal attack”, poprzez kla­sycz­ny sla­sher, a na hor­ro­rze psy­cho­lo­gicz­nym i całym sze­re­gu innych, bar­dziej przy­ziem­nych stra­chów skoń­czyw­szy. W związ­ku z tym, chciał­bym przy­wo­łać defi­ni­cję hor­ro­ru, zde­cy­do­wa­nie mi bliż­szą, któ­rą może­my zna­leźć w „Dan­se Maca­bre” Ste­phe­na Kin­ga. Według Kin­ga hor­ror funk­cjo­nu­je na trzech prze­ni­ka­ją­cych się pozio­mach. Pierw­szym z nich jest gro­za, któ­ra opie­ra się na atmos­fe­rze, nie­do­po­wie­dze­niu, sil­nie bazu­je na wyobraź­ni odbior­cy. Jest to hor­ror w sta­nie naj­czyst­szym. Dru­gim pozio­mem jest strach, któ­ry kon­kre­ty­zu­je gro­zę. Boimy się bowiem cze­goś, a strach oprócz „gry na emo­cjach”, wywo­łu­je u odbior­cy reak­cję fizycz­ną zwią­za­ną z nama­cal­nym źró­dłem lęku. Trze­cim pozio­mem, czę­sto pogar­dza­nym i nie­do­ce­nia­nym, a rów­nie istot­nym, jest obrzy­dli­wość. Jest to reak­cja na coś nie­na­tu­ral­ne­go, wyna­tu­rzo­ne­go, coś co nas odrzu­ca. Podob­nie jak w przy­pad­ku stra­chu, obrzy­dli­wość tak­że łączy się czę­sto z reak­cją fizjo­lo­gicz­ną (np. mdło­ścia­mi). Hor­ror jako gatu­nek może funk­cjo­no­wać na wszyst­kich trzech pozio­mach łącz­nie, lub wyko­rzy­sty­wać jed­ną z form oddzia­ły­wa­nia na odbior­cę, aby osią­gnąć kon­kret­ny efekt.

W związ­ku z tym, że dzi­siej­szy tekst sku­pia się na tele­wi­zji, czy­li sztu­ce audio-wizu­al­nej, posta­no­wi­łem się­gnąć po jesz­cze jed­ną defi­ni­cję. Lin­da Wil­liams, w swo­im ese­ju „Film Bodies: Gen­der, Gen­re, and Excess” (dostęp­nym tu) uku­ła defi­ni­cję hor­ro­ru, z któ­rą choć nie w peł­ni się zga­dzam (Wil­liams sku­pia się bar­dzo moc­no na sla­she­rach, co w moim odczu­ciu warun­ku­je z grun­tu nie­peł­ność opi­su), to współ­gra ona bar­dzo dobrze z medium fil­mo­wym. Wil­liams kla­sy­fi­ku­je hor­ror jako jeden z trzech gatun­ków cie­le­snych (obok por­no­gra­fii i melo­dra­ma­tu), któ­ry mani­pu­lu­je zarów­no odczu­cia­mi jak i cia­ła­mi odbior­ców, czy­ni to zaś aby osią­gnąć kon­kret­ny i nad­rzęd­ny w hor­ro­rze efekt, czy­li strach i prze­ra­że­nie. Wspo­mi­nam o tym, ponie­waż według mnie defi­ni­cja ta znaj­du­je zasto­so­wa­nie szcze­gól­nie w przy­pad­ku kina i tele­wi­zji, bo w prze­ci­wień­stwie do lite­ra­tu­ry, twór­cy mogą tam wyko­rzy­sty­wać dale­ko szer­szą gamę środ­ków sia­nia grozy.

Na koniec tego przy­dłu­gie­go wstę­pu chciał­bym jesz­cze zatrzy­mać się na chwi­lę przy funk­cji hor­ro­ru jako gatun­ku. Bazo­wą i jed­ną z naj­bar­dziej pier­wot­nych funk­cji gro­zy, któ­ra obec­nie tra­ci tro­chę na zna­cze­niu, jest ostrze­że­nie. Nie­mal­że od zara­nia dzie­jów ludzie opo­wia­da­li sobie strasz­ne histo­rie wła­śnie jako ostrze­że­nie przed nie­bez­pie­czeń­stwem – nie wychodź z wio­ski, aby nie zaata­ko­wa­ły Cię zwie­rzę­ta, nie chodź w nocy do lasu itd. Czę­sto ten ele­ment gro­zy i swe­go rodza­ju dydak­ty­zmu widać tak­że w baśniach. Obec­nie, kie­dy żyje­my w pozor­nie bez­piecz­niej­szym śro­do­wi­sku, funk­cja ta nie jest jed­nak już tak istot­na. Dru­gą funk­cją hor­ro­ru jest ele­ment kathar­tycz­ny, zwią­za­ny z kathar­sis, czy­li pew­nym oczysz­cze­niem. Hor­ror umoż­li­wia bowiem prze­pra­co­wa­nie, skon­fron­to­wa­nie się z naszy­mi naj­więk­szy­mi lęka­mi we względ­nie bez­piecz­nym oto­cze­niu. W domu, w towa­rzy­stwie bli­skich osób i z moż­li­wo­ścią prze­rwa­nia bole­sne­go czy strasz­ne­go doświad­cze­nia nie­mal w każ­dej chwi­li. Ostat­nią zaś funk­cją jest roz­ryw­ka. Z jed­nej stro­ny może­my mówić o pro­stej funk­cji „zaba­wo­wej” i czer­pa­niu przy­jem­no­ści z oglą­da­nia wal­ki pro­ta­go­ni­stów z zagro­że­niem, ale hor­ror może wyko­rzy­sty­wać tak­że war­stwę meta­tek­sto­wą i dostar­czać roz­ryw­ki na głęb­szym pozio­mie. Ser­wu­jąc odnie­sie­nia do innych dzieł, ubie­ra­jąc w meta­fo­rę pro­ble­my spo­łecz­ne czy w koń­cu gra­jąc z konwencją.

Zde­cy­do­wa­łem się na tro­chę teo­rii na począ­tek, aby w dal­szej czę­ści tek­stu, poka­zać jak twór­cy tele­wi­zyj­nej gro­zy stra­szą widzów, jak wyko­rzy­stu­ją w tym celu moż­li­wo­ści jakie daje tele­wi­zja i z jaki­mi pod­sta­wo­wy­mi typa­mi seria­li gro­zy może­my mieć do czy­nie­nia. Przy czym od razu zazna­czę, że mam świa­do­mość, że mój prze­gląd nie wyczer­pie tema­tu, ale wbrew temu co moż­na sądzić pro­duk­cje tele­wi­zyj­ne czę­sto i chęt­nie wyko­rzy­stu­ją kon­wen­cję gro­zy w róż­nych celach i w róż­nym nasi­le­niu. Ale kończ­my teo­re­ty­zo­wa­nie i przejdź­my do sed­na, czy­li moż­li­wo­ści jakie daje wyko­rzy­sta­nie for­mu­ły odcinkowej.

Twilight Zone Plan­sza tytu­ło­wa „Stre­fy Mroku”

I na począ­tek chciał­bym zająć się anto­lo­gia­mi, bo wła­śnie od tego rodza­ju pro­duk­cji zaczę­ła się „na poważ­nie” histo­ria tele­wi­zyj­nej gro­zy. A tym pierw­szym kamie­niem milo­wym była „Stre­fa Mro­ku” Roda Ser­lin­ga, któ­ra poja­wi­ła się na małym ekra­nie w roku 1959 i szyb­ko sta­ła się pro­duk­cją wyzna­cza­ją­cą pew­ne tren­dy. Seria­lem, któ­ry do dziś jest nie­do­ści­głym wzo­rem anto­lo­gii i któ­ry wycho­wał całe poko­le­nia twór­ców i fanów hor­ro­ru. Ser­ling, będąc nar­ra­to­rem seria­lu i głów­nym sce­na­rzy­stą poka­zy­wał jak w nie­ba­nal­ny spo­sób moż­na stra­szyć i fascy­no­wać widzów, ser­wu­jąc z jed­nej stro­ny roz­ryw­kę, a z dru­giej, rów­nie czę­sto zmu­sza­jąc odbior­ców do reflek­sji. Popu­lar­ność seria­lu spo­wo­do­wa­ła, że już w 1963 roku docze­ka­li­śmy się naśla­dow­ców i poja­wił się wiel­ki kon­ku­rent dla „The Twi­li­ght Zone”, czy­li „Po tam­tej stro­nie” („The Outer Limits”). Oba seria­le sta­ły się fun­da­men­tem i utwo­rzy­ły pewien kanon tele­wi­zyj­nej anto­lo­gii i choć same powra­ca­ły rów­nież w latach póź­niej­szych, to przede wszyst­kim otwo­rzy­ły dro­gę dla innych pro­duk­cji tego typu. Przy czym twór­cy tele­wi­zyj­nych anto­lo­gii czę­sto eks­pe­ry­men­to­wa­li z for­mu­łą, idąc choć­by w kie­run­ku czar­nej kome­dii i pul­po­wej gro­zy jak w przy­pad­ku słyn­nych „Opo­wie­ści z Kryp­ty” pro­du­ko­wa­nych przez EC Comics i HBO, czy sta­wia­jąc na bar­dziej autor­skie podej­ście jak w przy­pad­ku „Mistrzów Hor­ro­ru” Mic­ka Garrisa.

Outer LimitsPlan­sza tytu­ło­wa „Po tam­tej stronie”

I może wła­śnie na przy­kła­dzie tej ostat­niej, w moim odczu­ciu dość moc­no nie­do­ce­nio­nej anto­lo­gii, chciał­bym przed­sta­wić pod­sta­wo­we zale­ty tego for­ma­tu. Nad­rzęd­nym plu­sem jest oczy­wi­ście róż­no­rod­ność. Po pierw­sze róż­no­rod­ność kon­wen­cji. Hor­ror jako gatu­nek jest moc­no skon­wen­cjo­na­li­zo­wa­ny. Mamy kla­sycz­ne ghost sto­res („Wyma­rzo­ny rejs”), opo­wie­ści o zom­bie („Powrót do domu”) lub wam­pi­rach („Wygra­na)”, „ani­mal attack” („Kobie­ta jeleń”), czy w koń­cu sla­sher („Auto­sto­po­wicz­ka”). For­mu­ła anto­lo­gii umoż­li­wia zapre­zen­to­wa­nie w ramach jed­ne­go sezo­nu, odcin­ków utrzy­ma­nych w róż­nej kon­wen­cji, a dzię­ki temu każ­dy widz znaj­dzie coś dla sie­bie. Nawią­zu­jąc do defi­ni­cji gro­zy według Kin­ga, może­my na to nało­żyć róż­no­rod­ność form stra­sze­nia. I tak w ramach „Mistrzów hor­ro­ru” mamy odcin­ki opar­te bar­dziej na kli­ma­cie, atmos­fe­rze i nie­do­po­wie­dze­niu (dosko­na­łe „Ciga­ret­te Burns” Car­pen­te­ra), prost­sze „stra­sza­ki” („Prze­klę­ty”, „Pra­gnie­nie ciszy”), odcin­ki bazu­ją­ce bar­dziej na obrzy­dli­wo­ści („Futer­ka” Argen­to), czy takie, któ­re two­rzą uni­ka­to­wą mie­szan­kę wszyst­kich trzech pozio­mów hor­ro­ru, jak nie­sław­ne „Pięt­no” Mii­ke, któ­ry to odci­nek jako jedy­ny nie docze­kał się tele­wi­zyj­nej pre­mie­ry (wszyst­ko przez to, że Gar­ris doszedł do wnio­sku, że poziom gro­zy jaki japoń­ski mistrz zaofe­ro­wał, może być zbyt wyso­ki, nawet jak na kablo­wą tele­wi­zję). Ale jest też trze­cia zale­ta wyni­ka­ją­ca z róż­no­rod­no­ści, a jest nią autor­ski sznyt. Przy tele­wi­zyj­nych anto­lo­giach pra­co­wa­ła, zarów­no w roli sce­na­rzy­stów jak i reży­se­rów, cała ple­ja­da zna­nych i uzna­nych twór­ców. I kie­dy dosta­ną oni wol­ną rękę, mogą i two­rzą czę­sto odcin­ki, na któ­rych potra­fią odci­snąć swój autor­ski stem­pel. I tak­że tę zale­tę jak na dło­ni widać w przy­pad­ku anto­lo­gii Gar­ri­sa, czy to w humo­ry­stycz­nej „Kobie­cie jeleń” wyre­ży­se­ro­wa­nej przez Lan­di­sa, czy w przy­pad­ku „Kosz­ma­ru z domu wiedź­my” Yuzny, czy choć­by wspo­mnia­ne­go już „Pięt­na”.

Masters of Horror Logo „Mistrzów Horroru”

Anto­lo­gie jed­nak to tyl­ko pierw­sza z moż­li­wo­ści wyko­rzy­sta­nia for­mu­ły odcin­ko­wej. Kolej­ną jest „mon­ster of the week”. Ter­min, któ­ry współ­cze­snym widzom koja­rzy się głów­nie z pro­duk­cja­mi taki­mi jak „Z Archi­wum X”, „Super­na­tu­ral”, czy „Grimm”, się­ga korze­nia­mi lat 60-tych i został uku­ty przez eki­pę „Po tam­tej stro­nie”, któ­ra rekla­mo­wa­ła się i pró­bo­wa­ła tym wyróż­nić się od „Stre­fy Mro­ku”, że ofe­ro­wa­ła co tydzień nowe­go potwo­ra. Ten typ odcin­ków może speł­niać róż­ne funk­cje i być wyko­rzy­sty­wa­ny przez twór­ców w róż­ny spo­sób, co chciał­bym przed­sta­wić naj­pierw na przy­kła­dzie seria­lu „Doctor Who”.

Angel „Doctor Who” – kadr z odcin­ka „Blink”

Dla nie­któ­rych może wydać się zaska­ku­ją­ce, co kla­sycz­ny serial koja­rzo­ny z przy­go­do­wym scien­ce-fic­tion robi w tek­ście o tele­wi­zyj­nej gro­zie, ale bar­dzo czę­sto wyko­rzy­stu­je on hor­ro­ro­wą kon­wen­cję. Cza­sem czy­nią to aby wpro­wa­dzić nowe­go prze­ciw­ni­ka, swo­iste neme­zis Docto­ra. Naj­lep­szym przy­kła­dem są tutaj „Pła­czą­ce anio­ły”, któ­re poja­wi­ły się pier­wot­nie w odcin­ku „Blink” i powra­ca­ły w seria­lu jesz­cze wie­lo­krot­nie. Inną moż­li­wo­ścią jakie stwa­rza wyko­rzy­sta­nie for­mu­ły „mon­ster of the week” jest pod­bu­do­wa­nie jed­nej z posta­ci pobocz­nych, lub przed­sta­wie­nie Docto­ra w nowym świe­tle. Dobrym przy­kła­dem na tego rodza­ju odci­nek jest „Listen”, w któ­rym to z jed­nej stro­ny mamy opo­wie­dzia­ną histo­rię jed­nej z waż­nych w tam­tym sezo­nie posta­ci pobocz­nych, czy­li Dan­ne­go Pin­ka, zaś z dru­giej dowia­du­je­my się cze­goś nowe­go o głów­nym pro­ta­go­ni­ście. Odcin­ki z „potwo­rem tygo­dnia” wystę­pu­ją tak­że jako swo­ista odskocz­nia od czę­sto kosmicz­nej ska­li zagro­że­nia lub prze­ryw­nik w głów­nej fabu­le sezo­nu, cze­go przy­kła­dem może być „Mid­ni­ght”, świet­ny, kli­ma­tycz­ny odci­nek, któ­ry spraw­dza się nawet jako zupeł­nie nie­za­leż­na opowieść.

Host„Z Archi­wum X” – kadr z odcin­ka „Host”

Jed­nak seria­lem, któ­ry for­mu­łę „mon­ster of the week” dopro­wa­dził do per­fek­cji jest “Z Archi­wum X”. Twór­cy ser­wo­wa­li tego rodza­ju odcin­ki głów­nie jako odskocz­nię od głów­ne­go wąt­ku fabu­lar­ne­go zwią­za­ne­go z ufo i rzą­do­wy­mi spi­ska­mi, ale bar­dzo szyb­ko zaczę­li bawić się tą for­mu­łą, tak aby wyci­snąć z niej jak naj­wię­cej inte­re­su­ją­cych opo­wie­ści. Mie­li­śmy zatem cały sze­reg kla­sycz­nych, hor­ro­ro­wych odcin­ków z potwo­rem w roli anta­go­ni­sty. Mul­der i Scul­ly mie­rzy­li się z mon­stra­mi zna­ny­mi z legend i baśni, zmu­to­wa­ny­mi jed­nost­ka­mi (jak w przy­wo­ła­nym na zdję­ciu odcin­ku „Host”), czy ofia­ra­mi eks­pe­ry­men­tów. Poja­wia­ły się odcin­ki pró­bu­ją­ce wyko­rzy­stać nie­co inną kon­wen­cję, choć­by cały sze­reg opo­wie­ści łączą­cych gro­zę z humo­rem, jak na przy­kład w wyśmie­ni­tym „Bad blond”, w któ­rym twór­cy bawią się figu­rą wam­pi­ra. Ale „Z Archi­wum X” rów­nie czę­sto pró­bo­wa­ło opo­wie­dzieć autor­ską wer­sję zna­nych histo­rii, jak w przy­pad­ku „Ice” będą­ce­go swo­istą waria­cją na temat wąt­ków z zna­nych z opo­wia­da­nia Camp­bel­la „Kim jesteś?” („Who goes the­re”), czy jak w jed­nym z naj­lep­szych odcin­ków seria­lu „Post-modern Pro­me­theus”, któ­ry sta­no­wi car­te­row­ską waria­cję na temat „Fran­ken­ste­ina”, czy raczej wizji mon­strum stwo­rzo­nej przez Whale’a w kul­to­wym kla­sy­ku stu­dia Uni­ver­sal. Nale­ży tak­że zazna­czyć, że „Z Archi­wum X”, było seria­lem któ­ry wyzna­czał pew­ne tren­dy i czę­sto eks­pe­ry­men­to­wał z tym ile tak napraw­dę na szkla­nym ekra­nie moż­na poka­zać, cze­go naj­gło­śniej­szym przy­kła­dem jest nie­sław­ny „Home”, któ­ry zaczy­na się wstrzą­sa­ją­cą sce­ną w któ­rej trój­ka zde­for­mo­wa­nych posta­ci, zako­pu­je na boisku base­bal­lo­wym jesz­cze pła­czą­ce­go nowo­rod­ka. Przy oka­zji emi­sji tego epi­zo­du, po raz kolej­ny wywią­za­ła się dys­ku­sja na temat gra­nic tego jak dale­ko w uka­zy­wa­niu mrocz­nej stro­ny rze­czy­wi­sto­ści twór­cy mogą się posunąć.

Home„Z Archi­wum X” – kadr z odcin­ka „Home”

Ale  jest jesz­cze jed­na moż­li­wość wyko­rzy­sta­nia for­mu­ły odcin­ko­wej, rela­tyw­nie mało sto­so­wa­na przez twór­ców, jed­nak­że bar­dzo inte­re­su­ją­ca. A jest nią sla­sher. Może­cie się zasta­na­wiać, co w tym miej­scu robi tak napraw­dę jeden z pod­ga­tun­ków hor­ro­ru, ale w moim odczu­ciu serial tele­wi­zyj­ny daje świet­ne moż­li­wo­ści, aby odświe­żyć skost­nia­łą for­mu­łę sla­she­ra. Popu­lar­ność tej kon­wen­cji się­ga lat 70-tych i 80-tych, kie­dy to na ekra­nach kin kró­lo­wa­ły takie serie jak „Kosz­mar z uli­cy Wią­zów”, „Pią­tek 13-tego”, czy „Hal­lo­we­en”. Każ­dy też koja­rzy cechy cha­rak­te­ry­stycz­ne tego pod­ga­tun­ku, któ­re zosta­ły zresz­tą wie­lo­krot­nie wyśmia­ne, wystar­czy przy­po­mnieć „Krzyk”, czy choć­by „Dom w głę­bi lasu”. Mamy zatem grup­kę nasto­lat­ków i seryj­ne­go mor­der­cę, któ­ry tę gru­pę sys­te­ma­tycz­nie uszczu­pla. W przy­pad­ku kino­we­go sla­she­ra tak napraw­dę to co naj­waż­niej­sze, to po pierw­sze cha­ry­zma­tycz­na postać anta­go­ni­sty, a po dru­gie wido­wi­sko­we sce­ny mor­derstw. W fil­mie czę­sto bra­ku­je cza­su aby­śmy zapo­zna­li się pro­ta­go­ni­sta­mi, polu­bi­li ich i zaczę­li z nimi sym­pa­ty­zo­wać. Zamiast tego twór­cy ofe­ru­ją nam róż­no­rod­ne i efek­ciar­skie sce­ny rze­zi. Serial, co poka­za­ły choć­by ubie­gło­rocz­ny „Krzyk” od MTV, czy „Wyspa Har­pe­ra”, daje nam moż­li­wość zbu­do­wa­nia wię­zi z posta­cia­mi. Mając wię­cej cza­su do dys­po­zy­cji twór­cy mogą nam przed­sta­wić boha­te­rów, poka­zać rela­cje pomię­dzy posta­cia­mi. Mamy szan­sę poznać ich moty­wa­cje, sła­bo­ści i tajem­ni­ce, a to wszyst­ko powo­du­je, że zaczy­na nam na nich zale­żeć. I kie­dy giną zaczy­na­my to prze­ży­wać dużo moc­niej. Po dru­gie w kino­wym sla­she­rze mamy licz­ne sce­ny mor­derstw, zaś wyko­rzy­stu­jąc for­mu­łę odcin­ko­wą twór­cy mogą taką sce­nę wyko­rzy­stać albo jako punkt kul­mi­na­cyj­ny odcin­ka, albo jako efek­tow­ny prze­ryw­nik napę­dza­ją­cy akcję. Po trze­cie może­my tak­że spró­bo­wać opo­wie­dzieć cie­ka­wą histo­rię, cze­go przy­kła­dem jest wymie­nio­na prze­ze mnie „Wyspa Har­pe­ra”. Serial, któ­ry po pre­mie­rze, spo­tkał się dość chłod­nym przy­ję­ciem, jest w mojej oce­nie moc­no nie­do­ce­nio­ny. Widzę oczy­wi­ście jego wady i nie­do­cią­gnię­cia, ale też potra­fię doce­nić to jak twór­cy pró­bo­wa­li tchnąć nowe­go ducha w for­mu­łę sla­she­ra, łącząc go z wąt­kiem kry­mi­nal­nym a’la Aga­tha Chri­stie, gdzie mamy zamknię­tą na wyspie gru­pę posta­ci, a pośród nich seryj­ne­go mor­der­cę. Bar­dzo żału­ję, że tele­wi­zyj­ni twór­cy nie się­ga­ją po tę kon­wen­cję czę­ściej, bo mam wra­że­nie, że daje ona spo­re pole do popisu.

Harper's Island Pla­kat pro­mu­ją­cy „Wyspę Harpera”

Inne moż­li­wo­ści wyko­rzy­sta­nia for­mu­ły seria­lo­wej, daje nam prze­nie­sie­nie zna­nej mar­ki z wiel­kie­go na szkla­ny ekran. W ostat­nich latach mamy wysyp pro­duk­cji opar­tych na zna­nych mar­kach, czy fil­mach. Wbrew temu co moż­na jed­nak sądzić, ten rodzaj tele­wi­zyj­nych hor­ro­rów nie jest współ­cze­snym wymy­słem, a się­ga lat 80-tych i popu­lar­no­ści sla­she­rów. Na tej bazie, na ekra­ny tele­wi­zo­rów tra­fi­ły dwie pro­duk­cje, któ­re mia­ły się koja­rzyć ze zna­ny­mi mar­ka­mi „Kosz­ma­ry Fred­dy­ego” („Freddy’s Night­ma­res”) oraz „Pią­tek 13-tego” („Fri­day 13th”). I oba seria­le sta­no­wią przy­kład cze­goś, cze­go nie lubię, czy­li pro­ste­go odci­na­nia kupo­nów. W przy­pad­ku „Kosz­ma­rów Fred­dy­ego” mamy do czy­nie­nia nie, jak moż­na by zało­żyć, z kolej­ny­mi potycz­ka­mi z Fred­dym Kru­ge­rem. Słyn­ny mor­der­ca speł­nia w tej pro­duk­cji głów­nie rolę nar­ra­to­ra, a sam serial jest dość prze­cięt­ną anto­lo­gią, któ­ra łączy się z serią fil­mów tyl­ko tym, że roz­gry­wa się w Sprin­gwo­od (mie­ście zna­nym z kino­wych ekra­nów) i paro­krot­nie otrzy­mu­je­my odcin­ki, w któ­rych anta­go­ni­stą jest sam Fred­dy. Jesz­cze bar­dziej eks­tre­mal­nym przy­kła­dem na pro­sty skok na kasę jest „Pią­tek 13-tego”, któ­ry z kul­to­wą serią sla­she­rów ma wspól­ny tyl­ko tytuł, a serial w swej for­mu­le bar­dziej przy­po­mi­na pro­to­pla­stę takich pro­duk­cji jak „Biblio­te­ka­rze”, czy „Maga­zyn 13”. Opo­wia­da bowiem histo­rię gru­py anty­kwa­riu­szy, któ­rzy poszu­ku­ją prze­klę­tych arte­fak­tów, aby je zabez­pie­czyć i zneu­tra­li­zo­wać ich zły wpływ. I jeże­li gdzieś doszu­ki­wać się inte­re­su­ją­cych aspek­tów obu seria­li to w fak­cie, że oba były gło­sem w tym ile nago­ści i krwi moż­na zapre­zen­to­wać na ekra­nach telewizorów.

Freddy's NightmarePlan­sza tytu­ło­wa „Kosz­ma­rów Freddyego”

Są oczy­wi­ście przy­kła­dy na to, że obra­ny kie­ru­nek, z kina do tele­wi­zji ma uza­sad­nie­nie, a twór­cy pró­bu­ją w ten spo­sób roz­bu­do­wać uni­wer­sum, dopo­wie­dzieć histo­rię posta­ci, czy pocią­gnąć wąt­ki zna­ne z kina. I dwo­ma dobry­mi przy­kła­da­mi takich pro­duk­cji jest „Bates Motel” oraz „Ash vs Evil Dead”. „Bates Motel” to pre­qu­el „Psy­cho­zy”, w któ­rym mamy oka­zję śle­dzić losy mło­de­go Nor­ma­na Bate­sa, co daje nam moż­li­wość spoj­rze­nia na naro­dzi­ny jed­ne­go z iko­nicz­nych mor­der­ców. Serial bazu­je na kli­ma­cie i atmos­fe­rze i jest bar­dziej opar­ty na roz­bu­do­wa­nej psy­cho­lo­gii posta­ci niż efek­ciar­skich sce­nach rze­zi. Twór­cy sku­tecz­nie pró­bu­ją nakre­ślić wyda­rze­nia, któ­re spo­wo­do­wa­ły, że Nor­man, któ­re­go pozna­je­my w „Psy­cho­zie” jest tym, kim jest. I ten pomysł się spraw­dza, co potwier­dza choć­by uzna­nie widzów i kry­ty­ków oraz nie­daw­ne odno­wie­nie seria­lu na pią­ty sezon. „Ash vs Evil dead” to z kolei serial, któ­ry powra­ca do posta­ci Asha i dopo­wia­da histo­rię „30 lat po” wyda­rze­niach zna­nych z kul­to­wej try­lo­gii. Przy czym twór­cy nie bazu­ją na pro­stym odci­na­niu kupo­nów i sen­ty­men­cie. A przy­znam, że na wieść, że Raimi i Camp­bell, czy­li ory­gi­nal­ni twór­cy serii, zamie­rza­ją nakrę­cić kon­ty­nu­ację w for­mie seria­lu byłem, dość scep­tycz­ny. Tym bar­dziej, że obra­no for­mat bar­dziej pasu­ją­cy do sit­co­mu, czy­li odcin­ki ok. 20–25 minut. Tym­cza­sem oka­za­ło się, że sce­na­rzy­ści mają pomysł na to, jak pocią­gnąć tę histo­rię. Uda­ło im się zacho­wać ducha serii, łącząc kome­dię z dużą daw­ką gro­zy i gore (auten­tycz­nie byłem momen­ta­mi w szo­ku, jak dale­ko twór­cy mogą się posu­nąć), wpro­wa­dzić nowe inte­re­su­ją­ce posta­ci i z jed­nej stro­ny pocią­gnąć sta­re wąt­ki, zaś z dru­giej wpro­wa­dzić nowe ele­men­ty, roz­bu­do­wu­ją­ce świat przed­sta­wio­ny. W swej kla­sie świet­na rzecz.

Salem's LotKadr z „Mia­stecz­ka Salem” wer­sja z 1979 roku

Nie bez przy­czy­ny wspo­mnia­łem jed­nak teo­rię Wil­liams wska­zu­ją­cą na hor­ror jako gatu­nek cie­le­sny, w któ­rym twór­cy pró­bu­ją oddzia­ły­wać zarów­no na wyobraź­nię, jak i cia­ło odbior­cy. Kino i tele­wi­zja, wyko­rzy­stu­jąc muzy­kę, obraz, czy choć­by pra­cę kame­ry, czę­sto dostar­cza­ją sil­niej­szych bodź­ców niż lite­ra­tu­ra. Oso­bi­ście znam wie­lu fanów gro­zy, któ­rzy hor­ro­ry czy­ta­ją, ale bez emo­cji rów­nie sil­nych co w przy­pad­ku fil­mu. I w tym miej­scu poja­wia się pole do ekra­ni­za­cji, któ­re z jed­nej stro­ny mają wie­le zalet, ale przez spe­cy­fi­kę medium nara­żo­ne są tak­że na pew­ne pro­ble­my. Przyj­rzyj­my się dwóm przy­kła­dom i zacznij­my od chro­no­lo­gicz­nie star­sze­go, czy­li mini serii „Mia­stecz­ko Salem” Tobe­’a Hoopera.

Twór­ca „Tek­sań­skiej masa­kry piłą łań­cu­cho­wą” wziął na warsz­tat jed­ną z naj­bar­dziej kla­sycz­nych powie­ści gro­zy w dorob­ku Ste­phe­na Kin­ga. Powieść o tyle cie­ka­wą, że jak to czę­sto u Kin­ga bywa, w znacz­nej czę­ści jest to histo­ria peł­na wąt­ków oby­cza­jo­wych, gdzie hor­ror docho­dzi do gło­su bar­dzo stop­nio­wo. Tego rodza­ju kon­struk­cja książ­ki pozwa­la świet­nie wyko­rzy­stać więk­szą ilość cza­su jaki daje nam tele­wi­zyj­na ekra­ni­za­cja, spo­koj­nie pod­bu­do­wać posta­ci i przed­sta­wić miej­sce dra­ma­tu. I Hooper świet­nie wywią­zał się z tych zadań. Mamy moż­li­wość polu­bić boha­te­rów, poznać ich moty­wa­cje i rela­cje pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi pro­ta­go­ni­sta­mi, a na tej oby­cza­jo­wej bazie stop­nio­wo wpro­wa­dzo­na zosta­je więk­sza ilość wąt­ków gro­zy. Atmos­fe­ra gęst­nie­je, hor­ror eska­lu­je i wszyst­ko pro­wa­dzi do dra­ma­tycz­ne­go fina­łu. Powie­cie – moż­na zro­bić to tak­że w kinie. Pew­nie tak, ale przy­kład mini serii „Mia­stecz­ko Salem”, któ­ra docze­ka­ła się rów­nież skró­co­nej wer­sji „fil­mo­wej” poka­zu­je, ile ta opo­wieść tra­ci przy okro­je­niu wie­lu wąt­ków. Przy czym, co cie­ka­we, książ­ka ta docze­ka­ła się też dru­giej, tele­wi­zyj­nej wer­sji. Serial z 2004 roku jest jed­nak przy­kła­dem, że nie wystar­czy mieć do ekra­ni­za­cji dobrą lite­ra­tu­rę, ale trze­ba mieć rów­nież dobry pomysł, jak prze­nieść ją na szkla­ny ekran. I pomi­mo zastę­pu gwiazd przed kame­rą oka­zał się on spo­rą poraż­ką. Wspo­mnia­łem jed­nak, że ekra­ni­za­cje mogą bory­kać się z pew­ny­mi pro­ble­ma­mi i jed­nym z nich jest kwe­stia „wizu­ali­za­cji gro­zy”. Twór­cy fil­mo­wi wyko­rzy­stu­ją cały sze­reg sztu­czek, któ­re potę­gu­ją atmos­fe­rę gro­zy, ale na przy­kła­dzie ekra­ni­za­cji „Mia­stecz­ka Salem” widać, że powsta­je czę­sto dyle­mat jak poka­zać na ekra­nie zło, potwor­ność. W lite­ra­tu­rze, któ­ra anga­żu­je wyobraź­nię odbior­cy zde­cy­do­wa­nie moc­niej, każ­dy z nas w trak­cie lek­tu­ry two­rzy sobie wła­sny obraz zagro­że­nia. I bar­dzo czę­sto jest tak, że to co final­nie zoba­czy­my na ekra­nie, nie będzie nawet w poło­wie tak prze­ra­ża­ją­ce, jak obra­zy któ­re ser­wo­wa­ła nam nasza wła­sna ima­gi­na­cja. Stąd tak licz­ne dys­ku­sje pośród fanów, któ­ra wer­sja tele­wi­zyj­na pora­dzi­ła sobie z tym lepiej, któ­re wam­pi­ry budzą więk­szą gro­zę, a któ­re wręcz odwrot­nie budzą w widzach jedy­nie uśmiech politowania.

The Walking Dead Kadr z „Żywych Trupów”

Przed nie­co odmien­ny­mi pro­ble­ma­mi i dyle­ma­ta­mi sta­nę­li twór­cy seria­lu „Żywe Tru­py” („The Wal­king Dead”). Po pierw­sze zde­cy­do­wa­li się ekra­ni­zo­wać komiks, któ­ry sam w sobie jest spe­cy­ficz­nym seria­lem, bo kolej­ne zeszy­ty opus magnum Rober­ta Kirk­ma­na nadal sys­te­ma­tycz­nie się uka­zu­ją. Po dru­gie komiks już jest w dużej mie­rze medium wizu­al­nym i do pew­ne­go spo­so­bu pre­zen­ta­cji tema­tu, dotych­cza­so­wi czy­tel­ni­cy, a teraz poten­cjal­ni widzo­wie są przy­zwy­cza­je­ni. I w koń­cu po trze­cie powsta­je pyta­nie na ile w przy­pad­ku ekra­ni­za­cji, któ­ra bazu­je w dużej mie­rze na zbu­do­wa­niu sym­pa­tii (lub anty­pa­tii) do pro­ta­go­ni­stów, moż­na sobie pozwo­lić na odstęp­stwa od ory­gi­na­łu. Pro­du­cen­ci seria­lu, w zasa­dzie na każ­dym eta­pie muszą mie­rzyć się z tymi dyle­ma­ta­mi, a licz­ne dys­ku­sje nie­mal po każ­dym odcin­ku poka­zu­ją, że nie ma nic gor­sze­go niż wier­ny fan mar­ki. Ale „Żywe Tru­py” są tez cie­ka­wym przy­kła­dem jak wyko­rzy­stać serial, aby zbu­do­wać i utrzy­mać napię­cie. Dobrze było to widocz­ne w ostat­niej póki co serii, w któ­rej miał zade­biu­to­wać jeden z naj­bar­dziej zna­nych anta­go­ni­stów w tym uni­wer­sum, czy­li Negan. Postać, któ­rą Kirk­man wpro­wa­dził z hukiem w set­nym nume­rze komik­su i któ­ry szyb­ko stał się „kul­to­wym złym”. W seria­lu nie­mal­że cały szó­sty sezon był pod­pro­wa­dze­niem pod fina­ło­we spo­tka­nie z Nega­nem. Nie jest to miej­sce na dys­ku­sję, czy samo zakoń­cze­nie było popro­wa­dzo­ne dobrze, ale trze­ba przy­znać eki­pie seria­lu, że w kate­go­rii utrzy­ma­nia widza w napię­ciu i nie­pew­no­ści potra­fi­li wznieść się na wyżyny.

Penny Dreadful Plan­sza tytu­ło­wa „Pen­ny Dreadful”

Tele­wi­zja oprócz ekra­ni­za­cji czy prze­nie­sie­nia na szkla­ny ekran zna­nej, kino­wej mar­ki, sta­ra się czę­sto grać z kon­wen­cją czy też kla­sycz­ny­mi moty­wa­mi i wąt­ka­mi, któ­re nie­jed­no­krot­nie prze­nik­nę­ły do kul­tu­ry maso­wej. I chciał­bym zacząć od tej dru­giej kate­go­rii seria­li. W ostat­nich latach poja­wia­ją się bowiem seria­le, któ­re bio­rą na warsz­tat kla­sycz­ne dzie­ła gotyc­kiej gro­zy i pró­bu­ją tchnąć w nie nowe­go ducha. Przy­kła­dem tego rodza­ju pro­duk­cji, był choć­by „Dra­cu­la” Danie­la Knau­fa, któ­ry sta­no­wił swo­istą waria­cję na temat kul­to­wej powie­ści Sto­ke­ra. Ale cie­kaw­szym seria­lem z tego wor­ka jest „Pen­ny Dre­ad­ful”, w któ­rym John Logan wymie­szał wąt­ki w zasa­dzie ze wszyst­kich uzna­nych kla­sy­ków gro­zy („Fran­ken­ste­ina”, „Dra­cu­li”, „Por­tre­tu Doria­na Graya”), pod­bu­do­wał je wąt­ka­mi i moty­wa­mi, któ­re może­my koja­rzyć z hor­ro­ra­mi Uni­ver­sa­lu z lat 30tych (wątek wil­ko­łac­twa) i na tym fun­da­men­cie stwo­rzył wła­sną, autor­ską opo­wieść, któ­ra poru­sza kwe­stie eman­cy­pa­cji kobiet, sek­su­al­no­ści, poczu­cia winy i odpo­wie­dzial­no­ści za wła­sne czy­ny czy w koń­cu bar­dzo typo­we w gotyc­kim hor­ro­rze wąt­ki zwią­za­ne ze śmier­tel­no­ścią, pró­ba­mi wydłu­że­nia życia czy życiem po śmier­ci. Bawiąc się hor­ro­ro­wym szta­fa­żem i nie zapo­mi­na­jąc o stro­nie este­tycz­nej (stro­na wizu­al­na seria­lu i kom­po­zy­cja nie­któ­rych scen zasłu­gu­ją na naj­wyż­sze bra­wa) pró­bu­je nam więc dostar­czyć mate­ria­łu do roz­my­ślań. I choć nie zawsze mu się to uda­je, to tego rodza­ju ambit­na pró­ba zasłu­gu­je na doce­nie­nie i uwa­gę, tym bar­dziej, że roz­po­czy­na­my wła­śnie trze­ci sezon i jeże­li ten­den­cja wzro­sto­wa zosta­nie utrzy­ma­na, to może­my spo­dzie­wać się jesz­cze wie­le dobrego.

True DetectiveKadr z „True Detective”

Roz­po­czę­li­śmy od nawią­zań do dzieł dość powszech­nie zna­nych i uzna­wa­nych za żela­zny kanon gro­zy, ale może­my spo­tkać nie­co inne podej­ście do kla­sycz­nych wąt­ków. I dobrym przy­kła­dem tego rodza­ju pro­duk­cji jest pierw­szy sezon „True Detec­ti­ve”. Nie­któ­rych może dzi­wić, co ten serial robi w tek­ście na temat tele­wi­zyj­ne­go hor­ro­ru, ale w mojej oce­nie dzie­ło Nica Piz­zo­lat­to ser­wu­je gro­zę w ilo­ściach nie­do­ści­głych dla wie­lu kino­wych hor­ro­rów ostat­nich lat. Kon­cep­cja Piz­zo­lat­to była pro­sta – połą­czyć jego uko­cha­ne noir, z atmos­fe­rą zna­ną z lite­ra­tu­ry weird fic­tion. W tym celu zmik­so­wał on gęsty kli­mat wykre­owa­ny w opar­ciu o loka­cje, arte­fak­ty i nie­ba­nal­ne posta­ci, z wąt­ka­mi z pro­zy Rober­ta W. Cham­ber­sa i jego nie­for­mal­ne­go cyklu „Król w żół­ci” i pod­lał to spo­rą daw­ką pesy­mi­stycz­nej filo­zo­fii. Tym spo­so­bem otrzy­ma­li­śmy jeden z naj­cie­kaw­szych seria­li ostat­nich lat. Twór­cy świet­nie gra­ją nie­do­po­wie­dze­niem – cały wątek kry­mi­nal­ne­go śledz­twa jest pro­wa­dzo­ny tak, aby­śmy dosta­wa­li stop­nio­wo drob­niut­kie ele­men­ty ukła­dan­ki, ale tak napraw­dę nawet po fina­le nie mamy pew­no­ści co do wie­lu ele­men­tów tej histo­rii. Wyko­rzy­stu­jąc myśl pesy­mi­stycz­ną i mono­lo­gi głów­ne­go boha­te­ra, Rusta (wystar­czy wspo­mnieć o słyn­nym tek­ście o reli­gii jako wiru­sie zatru­wa­ją­cym myśle­nie, lub mono­lo­gu o ułu­dzie świa­do­mo­ści i wol­nej woli), twór­cy potra­fią mistrzow­sko zaszcze­pić u widzów kosmicz­ną gro­zę (koja­rzo­ną mię­dzy inny­mi z H. P. Love­cra­ftem i opar­tą na miał­ko­ści ludz­kiej egzy­sten­cji w zesta­wie­niu z nie­zna­nym i bez­kre­snym świa­tem). Do tego sce­na­rzy­ści nie boją się stra­szyć widza bar­dziej bez­po­śred­nio, jak choć­by w kapi­tal­nej sekwen­cji, w któ­rej Rust zwie­dza opusz­czo­ną szko­łę na Peli­can Island, w któ­rej jak podej­rze­wa dzia­łał ści­ga­ny przez nie­go mor­der­ca. Świet­na, wie­lo­war­stwo­wa pro­duk­cja, o któ­rej w lin­ku może­cie poczy­tać dużo więcej.

True Detective 2Kadr z „True Detective”

Seria­lo­wi twór­cy, gra­ją rów­nie czę­sto z hor­ro­ro­wą kon­wen­cją i ocze­ki­wa­nia­mi widzów. Dobrym przy­kła­dem może być „Ame­ri­can Hor­ror Sto­ry” stwo­rzo­ny przez duet Brad Falchuk/Ryan Mur­phy. Patrząc na ostat­nie doko­na­nia obu panów, widać, że lubią i czu­ją hor­ror. Świet­ny sla­sher „Mia­sto, któ­re drża­ło przed zmro­kiem”, seria­lo­we „Scre­am Queens” czy w koń­cu „Ame­ri­can Hor­ror Sto­ry” to pro­duk­cje, któ­re nie boją się swo­jej gatun­ko­wej przy­na­leż­no­ści i czer­pią peł­ny­mi gar­ścia­mi ze zna­nych i po wie­lo­kroć prze­twa­rza­nych moty­wów, ale sta­ra­ją się tak­że zaofe­ro­wać coś wię­cej. W przy­pad­ku „Ame­ri­can Hor­ror Sto­ry” każ­dy sezon to osob­na opo­wieść, utrzy­ma­na w kon­kret­nej kon­wen­cji. Na bazo­wym pozio­mie mamy więc nawie­dzo­ny dom, szpi­tal psy­chia­trycz­ny, czy wiedź­my. W ramach serii otrzy­mu­je­my jed­nak całą pale­tę róż­nych wąt­ków, co naj­bar­dziej było widocz­ne w dru­gim sezo­nie, czy­li „Asy­lum”. Cze­go tam nie mie­li­śmy: nazi­ści, potwo­ry rodem z Fran­ken­ste­ina, UFO, seryj­ni mor­der­cy, czy upior­ne szpi­ta­le psy­chia­trycz­ne. Ale Mur­phy i spół­ka wyko­rzy­stu­jąc kon­wen­cję, opo­wia­da­ją wła­sną opo­wieść – o rodzi­nie i mał­żeń­stwie (w „Mur­der House”), poszu­ki­wa­niu sie­bie („Hotel”), czy w koń­cu akcep­ta­cji odmien­no­ści i posza­no­wa­nia mniej­szo­ści (prak­tycz­nie w każ­dym sezo­nie). Mur­phy nie nale­ży do twór­ców sub­tel­nych i cza­sem lubi prze­sa­dzać w eks­po­no­wa­niu tego, o co mu tak napraw­dę cho­dzi (fatal­ny finał „Coven”), ale trze­ba mu przy­znać, że cho­wa­jąc się za hor­ro­ro­wym szta­fa­żem, potra­fi zaser­wo­wać świet­ne opo­wie­ści, któ­re dogłęb­nie wstrzą­sną odbior­cą. Co szcze­gól­nie uda­ło mu się w dwóch pierw­szych sezo­nach seria­lu. I jeże­li o „Ame­ri­can Hor­ror Sto­ry” mowa, to jest to kolej­ny przy­kład na to, jak serial gro­zy może mieć wpływ na tele­wi­zyj­ne medium, bo to od popu­lar­no­ści tej pro­duk­cji zaczę­ła się upo­wszech­niać for­mu­ła anto­lo­gii, gdzie każ­dy osob­ny sezon sta­no­wi zamknię­tą całość.

American Horror StoryPlan­sza tytu­ło­wa „Ame­ri­can Hor­ror Story”

Powo­li zmie­rza­my do pod­su­mo­wa­nia, ale jeże­li mowa o prze­twa­rza­niu kla­sycz­nych wąt­ków i gra­niu z kon­wen­cją, to chciał­bym przy­wo­łać jesz­cze jed­ną kwe­stię – retel­ling. Sze­ro­ko dys­ku­to­wa­nym w ostat­nim cza­sie przy­kła­dem z tego wor­ka może być „Han­ni­bal” Bry­ana Ful­le­ra. Serial, co do któ­re­go ja mam bar­dzo ambi­wa­lent­ne odczu­cia. Ful­ler wziął bowiem posta­ci zna­ne z ksią­żek Tho­ma­sa Har­ri­sa i od nowa napi­sał histo­rię słyn­ne­go Han­ni­ba­la-Kani­ba­la. Zasko­czył widzów, myślę, podwój­nie. Naj­pierw ofe­ru­jąc spe­cy­ficz­ny pro­ce­du­ral, z psy­cho­pa­tą w zasa­dzie w roli pro­ta­go­ni­sty, by stop­nio­wo iść w kie­run­ku sza­lo­ne­go fan fic­tion opi­su­ją­ce­go burz­li­wy zwią­zek Han­ni­ba­la i jego ofiar. Mówię, że mam do pro­duk­cji sto­su­nek ambi­wa­lent­ny, bo w war­stwie fabu­lar­nej uwa­żam serial za stra­co­ną szan­sę. Ful­ler świet­nie wykre­ował boha­te­rów i świat przed­sta­wio­ny ale, co widać szcze­gól­nie w trze­cim sezo­nie, obrał kie­ru­nek, któ­ry ja uwa­żam za kon­tro­wer­syj­ny. Mówiąc otwar­cie od pre­ten­sjo­nal­nych dia­lo­gów pisa­nych przez pisz­czą­cą nasto­lat­kę (któ­rych im bli­żej koń­ca, tym było wię­cej) wię­dły mi uszy, a na widok kolej­nych roz­wią­zań fabu­lar­nych czę­sto opa­da­ły mi ręce. Ale przy tym uwa­żam „Han­ni­ba­la” za jed­ną z naj­cie­kaw­szych i naj­lep­szych od stro­ny wizu­al­nej oraz pomy­sło­wo­ści w poka­zy­wa­niu maka­bry pro­duk­cji ostat­nich lat. Twór­cy wie­lo­krot­nie udo­wod­ni­li, że wie­dzą jak zaszo­ko­wać widza, jak prze­su­nąć gra­ni­cę tego, co w tele­wi­zji moż­na poka­zać, a przy tym zawsze mie­li z tyłu gło­wy este­ty­kę. To jest serial do podzi­wia­nia na zdję­ciach, któ­re były świet­ne. I w moim odczu­ciu, pod tym kątem nale­żą się Ful­le­ro­wi wiel­kie bra­wa, bo podej­rze­wam, że to, jak maka­bra i obrzy­dli­wość były pre­zen­to­wa­ne w tym seria­lu, będzie na pew­no inspi­ro­wa­ło twór­ców tele­wi­zyj­nej gro­zy w naj­bliż­szych latach.

Hannibal Kadr z „Han­ni­ba­la”

I na tym chciał­bym zakoń­czyć ten spe­cy­ficz­ny prze­gląd tele­wi­zyj­nej gro­zy. Zda­ję sobie oczy­wi­ście spra­wę, z tego że nie poru­szy­łem wszyst­kich wąt­ków. Hor­ror w tele­wi­zji poja­wia się bowiem czę­sto w róż­nych mie­szan­kach. Histo­ria gro­zy na szkla­nym ekra­nie to prze­cież lata 60-te i soap ope­ra „Mrocz­ne cie­nie” oraz sit­com „Rodzi­na Adam­sów”. To mło­dzie­żo­we seria­le akcji jak „Buf­fy” czy choć­by obec­nie popu­lar­ny „Teen Wolf”. To w koń­cu gro­za jako jeden z ele­men­tów więk­szej cało­ści, jak choć­by w „Car­ni­va­le”. Ale, jak wspo­mnia­łem we wstę­pie, celem nad­rzęd­nym było zapre­zen­to­wa­nie, jak moż­na wyko­rzy­stać seria­lo­wą for­mu­łę, aby stra­szyć odbior­ców, jak utrzy­mać napię­cie i jakie pro­ble­my sta­ją przed twór­ca­mi hor­ro­ru prze­zna­czo­ne­go na mały ekran. I mam nadzie­ję, że przy­naj­mniej w czę­ści się to uda­ło. A może nawet zachę­ci­łem Was dro­dzy czy­tel­ni­cy do się­gnię­cia po seria­lo­wy hor­ror. Zaiste jest w czym wybierać.

Uwa­ga na koniec: Poniż­sza not­ka jest dość wier­nym zapi­sem pre­lek­cji, któ­rą dane mi było wygło­sić na tego­rocz­nym Serial­co­nie, któ­ry odbył się w Kra­ko­wie w dniach 30.04–01.05.

Kolo­ra­mi wyróż­ni­łem pomoc­ne lin­ki. O wie­lu pro­duk­cjach tutaj oma­wia­nych pisa­łem lub nagry­wa­łem szer­sze omó­wie­nia, zatem jeże­li zain­te­re­su­je Was któ­ryś z wąt­ków bar­dzo pole­cam doczy­tać lub dosłu­chać coś więcej.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jer­ry­’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.