Komiksowy długi weekend II
Wychowałem się na komiksach TM Semic więc sentyment do komiksu superbohaterskiego pozostał, ale lubię tak naprawdę tylko małą część z tego przeogromnego uniwersum. Kiedy pojawiała się więc seria Hachette postanowiłem sobie serwować co ciekawsze (w mej ocenie) komiksy, w tym między innymi moich faworytów z X‑Men, ale także na próbę zeszyty których nigdy nie czytałem jak choćby Avengers. Korzystając z dobrodziejstw długiego weekendu postanowiłem nadrobić nieprzeczytane albumy. Padło na „Mroczną Phoenix”, Avengers „Impas” oraz „Upadek Avengers”.
„Uncanny X‑Men – Mroczna Phoenix”
Na wydanie zbiorcze opowieści o upadku Jean Grey ostrzyłem sobie zęby od dawna, gdyż uchodzi dość powszechnie za jeden z komiksów, które zdefiniowały uniwersum mutantów. Interesowało mnie też ile z oryginalnej historii ostało się w bardzo przeciętnym „Ostatnim bastionie” Ratnera (tu od razu powiem – niewiele). Zdziwiłem się już na wstępie. Nie sądziłem bowiem, że Saga Mrocznej Phoenix jest starsza ode mnie. Niestety ma to przełożenie na styl rysunków za którym nie przepadam, głównie ze względu na zamiłowanie twórców do jaskrawych barw. Okazało się jednak, że po kilku stronach konwencja mnie przekonała i mogę śmiało powiedzieć, że niektóre kadry i sekwencje nadal robią ogromne wrażenie.
Jak dla mnie bardzo dużym plusem jest klasyczny skład (i wygląd) X‑Men, dzięki któremu od razu możemy wejść w opowieść nie zastanawiając się za bardzo kto jest kim i jakie w zasadzie ma moce. Z dzisiejszej perspektywy zadziwiające jest jak wiele klasycznych już motywów pierwszy raz pojawiło się w tym komiksie. Wystarczy wspomnieć, że poznajemy tutaj jedną z popularniejszych postaci uniwersum czyli Kity Pryde, czy fakt, że właśnie w „Dark Phoenix Saga” scenarzyści Chris Claremont i John Byrne wprowadzili instytucję znaną jako Hellfire Club, której drogi wielokrotnie przecinały się ze ścieżkami drużyny X‑Men. Jednak to co winduje ten komiks jeszcze wyżej to sama opowieść. Jej rozmach (dosłownie o kosmicznej skali), jej wydźwięk i daleki od komiksowego schematu finał. Świetna i nadal godna polecenia rzecz, a dla fanów mutantów to chyba lektura obowiązkowa.
„Avengers: Impas oraz Upadek Avengers”
O Avengers będzie zbiorczo, bo odczucia mam podobne po lekturze obu albumów. Po pierwsze odniosłem wrażenie, że Avengers to seria dużo bardziej hermetyczna niż X‑Men. Nie wiem czy to kwestia historii jakie nam zaprezentowano, czy może scenarzystów, którzy mają irytujący nawyk zamiennego mówienia o tych samych (zupełnie mi nieznanych) postaciach nazwiskami lub pseudonimami, ale długimi fragmentami nie mogłem się połapać kto jest kim. Co szczególnie wyszło przy okazji bardzo skupionego na drużynie „Upadku Avengers”. Zabierając się za X‑Men, czy inne komiksy superbohaterskie nigdy nie napotkałem takich trudności na wejściu w świat przedstawiony. A tu wygląda to tak jakby twórcy założyli, że świetnie znam całe uniwersum i wydarzenia poprzedzające daną historię i nie muszą mi nic tłumaczyć. Dobre podejście z punktu widzenia fanów. Dla nowego czytelnika słabo to wypada.
Drugi wniosek jaki mi się nasunął jest silnie powiązany z moimi odczuciami co do filmowych Avengers. Obie zaprezentowane nam w komiksach historie skupiają się tak naprawdę na konflikcie wewnątrz drużyny, a nie na walce z jakimiś superłotrami. Ciekawe to bardzo w kontekście nadchodzących za czas jakiś „Avengers 2”. Choć na pierwszym filmie bawiłem się dobrze, odniosłem wrażenie, że o ile sekwencje opierające się na dynamice budowania ekipy i tarciach pomiędzy członkami Avengers wyszła Whedonowi bardzo fajnie, to główny wątek był strasznie nędzny. Czy to nie jest tak, że Avengers jako drużyna są zbyt potężni i trudno o ciekawego przeciwnika dla nich? Może coś w tym jest, że naprawdę interesujące historie muszą być oparte na wewnętrznych konfliktach, a może jednak są ciekawe, a bardziej klasyczne opowieści (wie ktoś?).
A jak wypadają same historie? Powiem tak. Mają swoje bardzo dobre momenty. Jak mistrzowski początek „Upadku Avengers”, czy jak świetny pomysł na konflikt religijny w „Impasie”. Są także bardzo dobrze rysowane. Szczególnie duże wrażenie pod tym kątem robi „Upadek”, który ze względu na jubileuszowy charakter opowieści jest prezentowany różnymi stylami i wypada momentami po prostu rewelacyjnie. Ale w obu przypadkach czegoś mi zabrało. W „Impasie” pomysł, który aż się prosił o rozwinięcie, podkręcenie i postawienie naprawdę ciekawych pytań szybko został sprowadzony do poziomu bijatyki pomiędzy członkami ekipy. A w „Upadku” doskonałe pierwsze wrażenie mocno zostało zatarte melodramatycznym i sentymentalnym finałem. Rozumiem, że jubileuszowy numer ma swoje prawa, ale myślę, że można to było rozegrać dużo lepiej. Jak wspomniałem, ja komiksowych Avengers nie znałem i początek przygody uznaję mimo wszystko za udany. Udany, choć spodziewałem się dużo więcej. Cóż, najważniejsze, że wkrótce ukaże się „Punisher: Welcome Home Frank” Gartha Ennisa. Już nie mogę się doczekać.
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!