Hellboy – Zaginiona armia/Kości olbrzymów
Hellboy, bohater stworzony w 1993 roku przez Mike’a Mignolę, szybko zdobył zasłużoną popularność. Zasłużoną, choć pomysł serii na pierwszy rzut oka może się wydawać zgrany do bólu. Nie pierwszy raz mamy bowiem do czynienia z pulpową opowieścią grozy, która czerpie bardzo silnie z mitów i legend. To co czyni całość wyjątkową to pomysłowości twórców, wyjątkowo dobra ręka do kreacji barwnych postaci (oczywiście od tytułowego bohatera począwszy) i bardzo charakterystyczna, oszczędna kreska Mignoli. Do tego po prostu w cyklu komiksów o najlepszym agencie Biura Badań Paranormalnych i Obrony wszystkie, nawet ograne, motywy grają idealnie, tworząc smakowitą i zaskakująco świeżą mieszankę. Uniwersum stopniowo rozszerzało się na inne media, zaczynając już w 1997 roku kiedy to Christopher Golden napisał pierwszą powieść o przygodach Hellboya. I ekspansja trwa do dziś szczególnie, że ekranizacja Guillerrmo del Toro bardzo mocno spopularyzowała tę postać.
Właśnie na fali popularności filmu, w 2004 roku, Egmont wydał na naszym rynku dwie pierwsze powieści z cyklu o Hellboyu. I to właśnie na nich, a nie na komiksach, czy ekranizacjach, chciałbym skupić Waszą uwagę. Zapytacie dlaczego? Otóż mam wrażenie, że mimo sporej popularności komiksów i filmów, świadomość istnienia tych książek jest dość niewielka. A szkoda, bo to rzecz zaskakująco udana, uznawana za kanoniczną część uniwersum i do tego stanowić może niezły punkt wejścia w świat Hellboya.
Najpierw krótko o autorze, bo to postać u nas znana chyba mało (ale też trzeba powiedzieć, że poza przedmową w „Upiorach XX wieku” Joe Hilla polscy czytelnicy mogą go kojarzyć z zaledwie paru książek), a zaiste intrygująca. Christopher Golden, pisarz, autor komiksów, scenarzysta gier i filmów animowanych. Pisze głównie dla dzieci i młodzieży, serwując autorskie serie (na przykład wydanych u nas przez Amber „Łowców mitów”), redagując antologie (vide także wydany u nas „Zaułek potworów”), a także tworząc komiksy i książki sygnowane znanymi markami. Jak choćby powieści osadzone w świecie serialowej „Buffy”, komiksy „Sons of Anarchy” (całkiem niedawno pierwszy z nich zaprezentowało u nas wydawnictwo SQN), czy oczywiście powieści z uniwersum Hellboya. Co ważne, mimo tak dużego rozstrzału środków przekazu, jego nazwisko kojarzyć się może z dobrą jakością serwowanej rozrywki.
Nie inaczej jest w przypadku „Zaginionej armii” i „Kości olbrzymów” (niestety trzecia sygnowana przez niego powieść o Hellboyu nie doczekała się polskiej premiery), które stanowią świetne uzupełnienie komiksów. Założenie było proste. Golden pisze krótką powieść skierowaną raczej dla młodego czytelnika (przy czym to raczej jest dość ważne, do czego jeszcze wrócę), a Mike Mignola osobiście ją ilustruje. Całość miała zaś rozszerzać i obudowywać uniwersum.
I widać to bardzo wyraźnie już w „Zaginionej armii”, w której Hellboy zostaje obdarzony po raz pierwszy życiem uczuciowym i pojawia się jego dawną miłość, archeolog Anastasia Bransfield. Ekipa Anastasii prowadziła przy granicy egipsko-libijskiej prace, poszukując pozostałości zaginionej armii perskiego króla Kambyzesa, która w 525 roku p.n.e., w liczbie pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy zniknęła bez śladu pośród piasków pustyni (co ciekawe w tym przypadku autor wykorzystał historyczną podbudowę, bo taka sytuacja naprawdę miała miejsce). Niestety w trakcie prac bez śladu znika większa część ekipy, a Anastasia zmuszona jest zwrócić się po pomoc w wyjaśnieniu sprawy do Hellboya.
W związku z niewielką objętością powieści (niespełna 230 stron) już od początku, kiedy to mamy okazję śledzić finał jednej z poprzednich przygód Hellboya, akcja zaczyna pędzić na złamanie karku i nie ma ani chwili na nudę. Ale dzięki fajnym pomysłom i rzemieślniczej sprawności Christophera Goldena książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Tym bardziej, że tych dobrych i ciekawych pomysłów jest tu sporo, a całość jest bardzo porządnie rozpisana i nie pozbawiona paru zaskoczeń.
Wspomniałem, że te powieści mogą być niezłe na początek wejścia w to uniwersum, a wynika to z tego, że udało się twórcom zaprezentować w nich wszystko to za co ja tak tę serię polubiłem. Po pierwsze Goldenowi udało się wykreować parę naprawdę ciekawych postaci, które bardzo szybko potrafią wzbudzić naszą sympatię. Choć w ich konstrukcji odwołuje się on często do stereotypów (brytyjski komandos, pani archeolog, egipski profesor) to jednocześnie każdej z nich potrafi nadać indywidualny sznyt i ciekawie ją podbudować. W tak krótkiej powieści to moim zdaniem nie lada sztuka. A warto też wspomnieć, że ma on też rękę do pisania niezłych, często ciętych i dowcipnych dialogów. Po drugie wykorzystanie legend i pomysłowość twórców. Tu jest dużo bardzo fajnych motywów, czasem co dość zaskakujące ze względu na pozorne skierowanie tej powieści raczej dla młodszego czytelnika, nawet dość mocnych. Sekwencja odnalezienia ekspedycji w oazie, czy rozmowy z pewną członkinią rodziny królewskiej zdecydowanie potrafią zapaść w pamięć. No i w końcu ilustracje. Uświadomiłem sobie w trakcie lektury, że coś tak pozornie banalnego jak dodanie ilustracji świetnie potrafi zbudować klimat. Pewnie dla niektórych z Was to truizm, ja od dawna nie przywiązywałem do tego wagi, a tymczasem ryciny Mignoli (wszystkie czarno białe) są po prostu świetne i dzięki temu bardzo umilają lekturę.
Warto zaznaczyć, że oczywiście to nie jest powieść idealna. Rzuciło mi się w oczy (choć tu trudno mi powiedzieć na ile to wina autora, a na ile wina tłumaczenia) że w paru scenach pojawia się nagle postać, której nie ma prawa tam być, albo któryś z bohaterów zwraca się do nieobecnej w danym miejscu postaci. Ale to margines. Trzeba mieć jednak świadomość, że mimo bardzo krwawych i mocnych momentów to nadal lektura skierowana raczej dla młodszego czytelnika. A objętość powieści powoduje, że całość jest bardziej skupiona na akcji niż na budowaniu niepokojącej atmosfery, którą tak często udaje się wykreować w wielu komiksach z serii.
Ale „Zaginiona armia” to był tylko swoisty wstęp do „Kości olbrzymów”, która w mojej (i nie tylko mojej o czym wspomina sam Mike Mignola w przedmowie) ocenie jest książką jeszcze lepszą. I widać to już od początku, który jest świetny. Dla samego otwarcia w wesołym miasteczku, które jest pod wieloma względami kwintesencją Hellboya i tworzy autonomiczną miniaturę, warto po tę powieść sięgnąć. A potem jest tylko ciekawiej. W „Kościach olbrzymów” Hellboy wraz z Abe’em Sapienem zostają wezwani do Skandynawii, gdzie znaleziono dziwny szkielet olbrzyma, trzymającego w ręce młot ściągający pioruny. Kiedy Hellboy pojawia się na miejscu i bierze do ręki młot, okazuje się, że nie może już go odłożyć. Co gorsza, zaczyna mieć zwidy i podejrzewać, że artefakt próbuje przejąć nad nim kontrolę. I to tylko początek kłopotów, bo z niechcianym bagażem agenci BBPO muszą wyruszyć w podróż na daleką północ. W podróż od której wyników będzie zależał nie tylko ich los.
„Kości olbrzymów” czerpią pełnymi garściami z mitologii skandynawskiej, a choć powieść znów jest pełna akcji, to zdecydowanie mocniej niż w „Zaginionej armii” nastawiona jest na budowanie przygnębiającej i gęstej atmosfery grozy. I co ważne to się naprawdę udaje. Klimat jest bardzo fajny, umiejętnie potęgowany narastającym zagubieniem i szaleństwem Hellboya. A do tego mamy prawie od początku poczucie, że stawka o jaką toczy się gra jest zdecydowanie wyższa niż w poprzedniej powieści. I to tak naprawdę najważniejsze różnice, bo pozostałe wady i zalety są mniej więcej podobnie. Znów mamy parę bardzo sprawnie nakreślonych postaci, sporo akcji, cięte dialogi, a parę językowych potknięć jest spokojnie do przełknięcia. I ponownie warto zaznaczyć, że jak na powieść młodzieżową to „Kości olbrzymów” naprawdę nie stronią od mocnych scen.
Osobiście bardzo żałuję, że nie wydano u nas trzeciej powieści z serii, a te dziesięć lat wstecz kiedy czytałem Hellboya po raz pierwszy o czytniku e‑booków nawet mi się nie śniło. Teraz na pewno postaram się ją nadrobić właśnie w tej formie. Tym bardziej, że odświeżone po tak długim czasie, zarówno „Zaginiona armia”, jak i „Kości olbrzymów” okazały się być tak samo dobre jak je zapamiętałem i stanowią naprawdę solidną i wciągającą lekturę. Oczywiście należy pamiętać, że skierowane są raczej dla młodszego czytelnika, ale jeżeli jesteście fanami Piekielnego Chłopca, albo po prostu chcecie rozpocząć swą przygodę z tym uniwersum szczerze polecam. Myślę, że będziecie się dobrze bawić. A ja tymczasem poszukam kolejnych książkowych odsłon Hellboya, których w ostatnich latach powstało całkiem sporo.
Tekst ukazał się pierwotnie na Jerry’s Tales. Skomentuj pod pierwotnym postem!