Seria Ginger snaps

Dro­ga, któ­ra przy­wio­dła mnie osta­tecz­nie do zapo­zna­nia się z serią „Gin­ger snaps” (jako, że uwa­żam pol­skie tłu­ma­cze­nie czy­li „Zdję­cie Gin­ger” za idio­tycz­ne będę się posłu­gi­wał tytu­łem ory­gi­nal­nym) była zaiste prze­dziw­na. Bodaj w 2005 roku w trak­cie wyjaz­du służ­bo­we­go na Ukra­inę, tra­fi­łem w nocy w lokal­nej tele­wi­zji na hor­ror o wil­ko­ła­kach. Był to „Gin­ger Snaps Back: The Begin­ning”. Obej­rza­łem (co było o tyle zabaw­ne, że rosyj­skie­go nie znam wca­le) i przy­padł mi nie­zmier­nie do gustu. Po powro­cie poszpe­ra­łem i oka­za­ło się, że to trze­cia odsło­na serii i od tam­tej pory wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łem zapo­znać się z cało­ścią. Nigdy mi się ta sztu­ka nie uda­ła. Do teraz. A wszyst­ko dzię­ki Myszy zna­nej blo­ga Mysza­mo­vie oraz pod­ca­stu Mysz­masz, któ­ra przy­po­mnia­ła mi o „Gin­ger snaps” przy oka­zji swe­go wpi­su o ulu­bio­nych hal­lo­we­eno­wych fil­mach. Posta­no­wi­łem w koń­cu nie cze­kać aż znów zapo­mnę i zabrać się od razu do dzie­ła. I była to świet­na decy­zja, bo po sean­sie prze­sta­łem się dzi­wić skąd taki kult tego nisko­bu­dże­to­we­go i w grun­cie rze­czy chy­ba dość zapo­mnia­ne­go cyklu.

„Gin­ger snaps” to kana­dyj­ska pro­duk­cja, któ­ra choć ujrza­ła świa­tło dzien­ne w 2000 roku, pod wie­lo­ma wzglę­da­mi nosi jesz­cze cechy cha­rak­te­ry­stycz­ne dla hor­ro­rów lat 90-tych. Aka­cja fil­mu prze­no­si nas do małej mie­ści­ny, gdzieś w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Mia­sto nie wyróż­nia­ło­by się pew­nie niczym gdy­by nie fala ata­ków na psy, jaka w ostat­nim cza­sie je nawie­dzi­ła. W takich oko­licz­no­ściach pozna­je­my sio­stry Bri­git­te i Gin­ger Fit­zge­rald. Out­si­der­ki, zafa­scy­no­wa­ne śmier­cią, co widać nie tyl­ko w ich nie­co gotyc­kim sty­lu ubie­ra­nia, ale choć­by w wizjach arty­stycz­nych jakie pre­zen­tu­ją na zaję­ciach w szko­le. Jako szkol­ne „dzi­wa­dła” popa­da­ją w kon­flikt z jed­ną z uczen­nic, a kie­dy w ramach zemsty chcą ją nastra­szyć pory­wa­jąc jej psa, Gin­ger zosta­je zaata­ko­wa­na przez nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ne stwo­rze­nie. Ucho­dzi z życiem, ale to wyda­rze­nie ini­cju­je ciąg zmian, któ­rych nie spo­sób zatrzymać.

Począ­tek fil­mu oglą­da się niczym stan­dar­do­wy film mło­dzie­żo­wy rodem z USA, jed­nak dość szyb­ko z tej z pozo­ru pro­stej opo­wie­ści twór­com uda­je się stwo­rzyć nie tyl­ko napraw­dę porząd­ny hor­ror, ale tak­że solid­ny dra­mat. Jego twór­cy, Karen Wal­ton i John Faw­cett (posta­cie głow­nie koja­rzo­ne z tele­wi­zją, o któ­rych war­to wspo­mnieć choć­by ze wzglę­du na fakt, że w ostat­nim cza­sie powró­ci­li ze świet­nie przy­ję­tym seria­lem „Orphan Black”), bar­dzo zmyśl­nie wyko­rzy­sta­li bowiem kla­sycz­ny motyw likan­tro­pii. Sam wątek wil­ko­ła­ka jest tu oczy­wi­ście istot­ny, ale jeże­li ja miał­bym powie­dzieć co wyda­je mi się naj­waż­niej­sze, to chy­ba kwe­stia trans­for­ma­cji. Na pierw­szym pla­nie mamy oczy­wi­ście trans­for­ma­cję Gin­ger w wil­ko­ła­ka, co zosta­ło bar­dzo cie­ka­wie zesta­wio­ne z jej wcho­dze­niem w doro­słość i wal­ką z burzą hor­mo­nów. Ale rów­nie waż­na jest trans­for­ma­cja jaką prze­cho­dzi Bri­get­te. Od zahu­ka­nej, sza­rej myszy, pozo­sta­ją­cej w cie­niu i pod sil­nym wpły­wem bar­dziej prze­bo­jo­wej Gin­ger do świa­do­mej i zde­ter­mi­no­wa­nej mło­dej kobie­ty. A i to nie wszyst­ko, bo w tle mamy tak­że nie­źle nakre­ślo­ny wątek Pani Fit­zge­rald, dla któ­rej sytu­acja córek tak­że sta­je się kata­li­za­to­rem zmian. Nie chcę jed­nak za bar­dzo wcho­dzić w fabu­lar­ne szcze­gó­ły, żeby nie zepsuć Wam zaba­wy, tym bar­dziej, że mimo pew­nych klisz fabu­lar­nych myślę, że spo­sób popro­wa­dze­nia tej histo­rii i sam jej finał napraw­dę potra­fią zaskoczyć.

Co wię­cej, ta bar­dzo faj­na opo­wieść zosta­ła wyjąt­ko­wo spraw­nie zre­ali­zo­wa­na. Mając nie­wiel­ki budżet, eki­pa posta­wi­ła na kla­sycz­ne efek­ty spe­cjal­ne, któ­re mimo upły­wu lat sta­rze­ją się napraw­dę dobrze, a sam wygląd wil­ko­ła­ków potra­fi zro­bić wra­że­nie. Do tego Emi­ly Per­kins oraz Kathe­ri­ne Isa­bel­le jako sio­stry Fit­zge­rald są rewe­la­cyj­ne (co potwier­dzą tak­że w kolej­nych odsło­nach), a i resz­ta akto­rów nie­źle wywią­zu­je się ze swo­ich ról. No i muzy­ka, ide­al­nie dopeł­nia to co widzi­my na ekranie.

„Gin­ger snaps” docze­ka­ło się po czte­rech latach aż dwóch kon­ty­nu­acji, ale dość nie­ty­po­wych. Po obej­rze­niu cało­ści stwier­dzam, że to podob­ny przy­pa­dek jak „Obcy”, czy „Mis­sion Impos­si­ble”, czy­li serie w któ­rych sequ­ele bar­dzo sil­nie róż­nią się od sie­bie i opo­wia­da­ją histo­rie o innej wymo­wie. „Gin­ger snaps 2: Unle­ashed” kon­ty­nu­uje wąt­ki z pierw­sze­go fil­mu, ale w mojej oce­nie akcen­ty poroz­kła­da­ne są zupeł­nie ina­czej. Tam na pierw­szym miej­scu mimo wszyst­ko był dra­mat, tutaj skrę­ca­my bar­dziej w stro­nę hor­ro­ru. Tam motyw likan­tro­pii był wyko­rzy­sta­ny w dużej mie­rze jako swo­ista meta­fo­ra, tutaj twór­cy chcą nas nastra­szyć i dostar­czyć nam porząd­nej rozrywki.

Odno­szę wra­że­nie, że przede wszyst­kim jest dużo mrocz­niej, za co odpo­wia­da­ją moim zda­niem dwie kwe­stie. Głów­ny wątek sku­pio­ny wokół wal­ki Bri­get­te, wal­ki z cza­sem i pości­giem jaki pró­bu­je ją dopaść, ale tak­że tej toczo­nej wewnętrz­nie oraz umiesz­cze­nie akcji (znacz­nej czę­ści) fil­mu w ośrod­ku psy­chia­trycz­nym. Wszyst­kie ele­men­ty, któ­re chwa­li­łem w poprzed­nim fil­mie, w „Gin­ger snaps 2” są rów­nie uda­ne, a nawet lep­sze. Emi­ly Per­kins daje tutaj praw­dzi­wy popis, spe­ce od efek­tów spe­cjal­nych odwa­li­li kawał porząd­nej robo­ty, a muzy­ka, któ­ra draż­ni cały czas nasze uszy budu­je świet­ny, gęsty kli­mat. Ale to co mi w przy­pad­ku tego fil­mu naj­bar­dziej przy­pa­dło do gustu to finał tej opo­wie­ści. Mimo iż nie wszyst­kie jego ele­men­ty nie są ide­al­ne (nie­któ­re tro­py pozo­sta­ją nazbyt czy­tel­ne) to i tak wypa­da on bar­dzo cie­ka­wie, zaska­ku­ją­co i sta­no­wi pomy­sło­we i zgrab­ne zamknię­cie wszyst­kich wąt­ków. W hor­ro­rze, któ­ry jako gatu­nek czę­sto bory­ka się z pro­ble­mem odpo­wied­nie­go spu­en­to­wa­nia histo­rii zawsze takie rze­czy nale­ży docenić.

Wspo­mnia­łem jed­nak o nie­ty­po­wo­ści serii nie bez powo­du. Pierw­sza i dru­ga odsło­na róż­nią się zna­cze­nie, ale trze­cia to już zupeł­nie nie­za­leż­na histo­ria. „Gin­ger Snaps Back: The Begin­ning” prze­no­si nas bowiem w realia XVII wiecz­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Obser­wu­je­my poło­żo­ny w głu­szy fort, w któ­rym nie­wiel­ka zało­ga zło­żo­na z woj­sko­wych, tra­pe­rów i Indian cze­ka na powrót swych kom­pa­nów mają­cych dostar­czyć uzu­peł­nie­nie dla szyb­ko kur­czą­cych się zapa­sów. W takich oko­licz­no­ściach poja­wia­ją się w for­cie sio­stry Fit­zge­rald. Jed­nak ku ich zasko­cze­niu nie zosta­ją powi­ta­ne z otwar­ty­mi ramio­na­mi, ale otwar­tą nie­chę­cią i wro­go­ścią. Uza­sad­nio­ną po czę­ści tym, że fort stał się w zasa­dzie oblę­żo­ną twier­dzą ata­ko­wa­ną przez wilkołaki.

Histo­ria opo­wie­dzia­na jest w kon­wen­cji mrocz­nej legen­dy, a całość swym kli­ma­tem przy­po­mi­na mi świet­nych „Dra­pież­ców” z Guy’em Pear­cem (jeże­li nie widzie­li­ście koniecz­nie się zain­te­re­suj­cie). Moim zda­niem ta rady­kal­na zmia­na sty­li­sty­ki spraw­dzi­ła się bar­dzo dobrze. Do stro­ny reali­za­cyj­nej abso­lut­nie nie moż­na mieć zastrze­żeń, bo jak w przy­pad­ku wcze­śniej­szych odsłon cała opra­wa audio­wi­zu­al­na stoi na wyso­kim pozio­mie. Jedy­ne do cze­go mam deli­kat­ne zastrze­że­nia to nie­któ­re kre­acje aktor­skie, któ­re wyda­ją mi się nie­co nazbyt prze­szar­żo­wa­ne. Ale to nie psu­je moich pozy­tyw­nych wra­żeń. A po raz kolej­ny to co zasłu­gu­je na szcze­gól­ne uzna­nie to finał. Ta dość kon­wen­cjo­nal­na opo­wieść poprzez cie­ka­wie roze­gra­ne koń­co­we par­tie fil­mu (ze zna­ko­mi­tą sekwen­cją „powro­tu”) zde­cy­do­wa­nie zysku­je, sta­no­wiąc bar­dzo inte­re­su­ją­ce zwień­cze­nie tej nie­ty­po­wej trylogii.

Try­lo­gii, z któ­rą zde­cy­do­wa­nie war­to się zapo­znać. Tym bar­dziej, że to przy­kład kina, któ­re nie gości zbyt czę­sto na naszych ekra­nach. Z sil­ny­mi i inte­re­su­ją­cy­mi posta­cia­mi kobie­cy­mi, cie­ka­wie popro­wa­dzo­ną histo­rią i świet­ną reali­za­cją przy nie­wiel­kim budże­cie. No i oczy­wi­ście wil­ko­ła­ka­mi. Nie wiem cze­mu te kla­sycz­ne mon­stra prze­gry­wa­ją ostat­nio z zom­bie i wam­pi­ra­mi, bo mam wra­że­nie że choć gosz­czą na ekra­nach rza­dziej to jak już się poja­wia­ją potra­fią nie­źle namie­szać (aż mnie naszła ocho­ta na powtór­kę z „Dog sol­diers”). Sprawdź­cie zresz­tą sami dla­cze­go sio­stry Fit­zge­rald cie­szą się takim kul­tem. Nie pożałujecie.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.