Seanse nadobowiązkowe – horror

Zwierz popkul­tu­ral­ny zapro­po­no­wał zaba­wę – stwo­rzyć listę dzie­się­ciu fil­mów, któ­re nale­ży poka­zać oso­bie, któ­rą chcie­li­by­śmy wpro­wa­dzić w świat fil­mu. Pomysł pro­sty, ale cie­ka­wy bo dają­cy sze­ro­kie pole do popi­su. Przy­znam się też, że mam sła­bość do takich wyli­cza­nek. Nawet jeże­li sam nie bio­rę udzia­łu w łań­cusz­ku, to lubię czy­tać co róż­ni ludzie pole­ca­ją (i dla­cze­go). Tym bar­dziej, że moż­na w ten spo­sób tra­fić na napraw­dę fan­ta­stycz­ne rze­czy. Cza­sem jed­nak poku­sa stwo­rze­nia wła­snej listy oka­zu­je się być zbyt sil­na, a mój mózg sam zaczy­na two­rzyć róż­ne tako­wej warian­ty. Tak było wła­śnie tym razem. Ale, że gatun­kiem szcze­gól­nie mi bli­skim jest hor­ror, posta­no­wi­łem, że wspól­nym mia­now­ni­kiem będzie wła­śnie gro­za. Nie­ko­niecz­nie będą to fil­my naj­lep­sze (takie znaj­dzie­cie na set­kach innych list), nie­ko­niecz­nie nawet prze­ze mnie lubia­ne, ale wszyst­kie w mojej oce­nie ważne.

„Szczę­ki”

Jestem wyznaw­cą teo­rii, że hor­ror to jeden z naj­bar­dziej pier­wot­nych typów opo­wie­ści. Podej­rze­wam, że prze­ra­ża­ją­ce histo­rie opo­wia­da­ne „ku prze­stro­dze” towa­rzy­szy­ły ludz­ko­ści nie­mal od zara­nia dzie­jów. Nie ma co się dzi­wić, cza­sem wie­dza o tym jak się zacho­wać w star­ciu z natu­rą mogła prze­są­dzić o życiu i śmier­ci. Teraz żyje­my w cza­sach kie­dy zwie­rzę­ta i rośli­ny, co raz rza­dziej sta­no­wią real­ne zagro­że­nie. Ale twór­cy gro­zy świet­nie zda­ją sobie spra­wę z tego, że jak­kol­wiek nie­raz irra­cjo­nal­ny był­by taki lęk, ludzie bar­dzo czę­sto nadal reagu­ją wręcz panicz­nie na tak nie­win­ne zwie­rzę­ta jak pają­ki, pta­ki, czy węże. Cóż, każ­dy ma jakąś sła­bość (moją są szczu­ry). Tak napraw­dę zasta­nów­cie się więc jakie zwie­rzę (lub rośli­na) wywo­łu­je wasz pod­skór­ny nie­po­kój i film o nim może­cie w tym miej­scu wsta­wić (a nie­mal pew­ne, że tako­wy ist­nie­je – wiem co mówię, były prze­cież fil­my o zabój­czych ryjów­kach, czy owcach).

Ja wybra­łem jed­nak jeden z pierw­szych fil­mów Spiel­ber­ga. Akcję osa­dzo­no w sło­necz­nym kuror­cie, waka­cyj­ną bez­tro­skę zde­rzo­no z nara­sta­ją­cym poczu­ciem zagro­że­nia, a całość umoc­ni­ła (a cza­sem wręcz się zasta­na­wiam czy nie stwo­rzy­ła) mit reki­na – ludo­ja­da. Mimo, że kie­dy jako dzie­się­cio­la­tek zasia­da­łem do pierw­sze­go sean­su wie­dzia­łem, że reki­ny nie zja­da­ją ludzi, to po 30 minu­tach na sam widok płe­twy grzbie­to­wej mia­łem gęsią skór­kę. Per­fek­cyj­nie roze­gra­no i wyko­rzy­sta­no tu pier­wot­ne lęki, a sam finał, jako star­cie czło­wie­ka z nie­po­skro­mio­ną natu­rą, nadal potra­fi zro­bić wra­że­nie. I to mimo bli­sko czter­dzie­stu lat jakie film na karku.

„Psy­cho­za”

To nie jest mój ulu­bio­ny film Hit­choc­ka (oso­bi­ście z jego kla­sy­ków pre­fe­ru­ję „Pta­ki”), ale „Psy­cho­zę” znać po pro­stu trze­ba. Sla­sher, czy­li hor­ror o seryj­nym mor­der­cy, to pod­ga­tu­nek liczą­cy aktu­al­nie set­ki tytu­łów. Mimo, że jego naj­więk­sze trium­fy mia­ły przyjść bli­sko dwa­dzie­ścia lat póź­niej, wraz z poja­wie­niem się Mike­’a Myer­sa w „Hal­lo­we­en” to wła­śnie „Psy­cho­za” jest przez wie­lu uwa­ża­na za pro­to­pla­stę gatun­ku. A co cie­ka­we, pod pew­ny­mi wzglę­da­mi film Hit­choc­ka potra­fi być bar­dziej zaska­ku­ją­cy niż póź­niej­si naśla­dow­cy (wystar­czy przy­po­mnieć dość szo­ku­ją­ce roz­wią­za­nie z szyb­kim uśmier­ce­niem „głów­nej posta­ci”). Sta­no­wi jed­nak przede wszyst­kim świet­ny przy­kład prze­my­śla­nej sztu­ki fil­mo­wej. Hit­chock posta­wił świa­do­mie na film czar­no-bia­ły i dzię­ki umie­jęt­ne­mu wyko­rzy­sta­niu kon­wen­cji, bar­dzo dobrze uda­ło mu się wykre­ować ten nie­po­wta­rzal­ny kli­mat „Psy­cho­zy”. Ale nawet jeże­li całość wyda się Wam nie­dzi­siej­sza, to trze­ba chy­lić czo­ło przed rewe­la­cyj­nie zmon­to­wa­ną (50 cięć!), a przez to nadal budzą­cą gro­zę, sce­ną mor­der­stwa pod prysz­ni­cem, któ­ra na sta­łe zapi­sa­ła się w histo­rii kina.

„Dzi­wo­lą­gi”

Zadzi­wia­ją­ce jak szyb­ko z twór­cy, któ­re­mu po ogrom­nym suk­ce­sie „Dra­cu­li’ z Belą Lugo­sim wiesz­czo­no dużą karie­rę, Tod Brow­ning popadł w zupeł­ne zapo­mnie­nie. Wszyst­ko przez „Dzi­wo­lą­gi”, któ­re zosta­ły okrzyk­nię­te fil­mem zbyt szo­ku­ją­cym aby go publicz­nie pre­zen­to­wać i któ­re w atmos­fe­rze skan­da­lu oka­za­ły się finan­so­wą kla­pą. Ory­gi­nal­na wer­sja fil­mu nie­ste­ty zagi­nę­ła, ale nawet ta moc­no okro­jo­na wer­sja robi pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. Brow­ning wyko­rzy­stał swo­je doświad­cze­nie z podró­ży z tru­pą cyr­ko­wą i wykre­ował uni­kal­ny por­tret typo­we­go ame­ry­kań­skie­go cyr­ku „oso­bli­wo­ści”, w któ­rym atrak­cję sta­no­wi­li ludzie z róż­ne­go rodza­ju defor­ma­cja­mi i scho­rze­nia­mi. Ale prze­cież, takie przy­byt­ki były w tam­tych cza­sach czymś nor­mal­nym. Zapy­ta­cie więc, co tak zaszo­ko­wa­ło widow­nię i kry­ty­ków, że w nie­któ­rych kra­jach film został zaka­za­ny na ponad 30 lat? W moim odczu­ciu spo­wo­do­wa­ła to fabu­ła. Opo­wieść utka­na jest z bar­dzo pier­wot­nych moty­wów (miłość – zazdrość – zemsta), ale spo­sób jej popro­wa­dze­nia i przede wszyst­kim finał nadal sku­tecz­nie wybi­ja­ją widza z jego stre­fy komfortu.

Karie­ra Brow­nin­ga się zała­ma­ła, a film na wie­le lat popadł w zapo­mnie­nie. Należ­ne mu miej­sce przy­wró­co­no mu w latach 70-tych i 80-tych, kie­dy stał się jed­ną z atrak­cji sła­wet­nych „sean­sów o pół­no­cy”. I jeże­li jesz­cze Was nie prze­ko­na­łem, że „Dzi­wo­lą­gi” poznać war­to, to weź­cie pod uwa­gę, że obraz tak spe­cy­ficz­nej tru­py cyr­ko­wej wykre­owa­ny przez Brow­nin­ga był i nadal jest inspi­ra­cją dla wie­lu twór­ców. I to nie trze­ba szu­kać dale­ko wstecz, bo bar­dzo sil­ne nawią­za­nia widać choć­by w ostat­nim sezo­nie „Ame­ri­can Hor­ror Story”.

„Omen”

Jestem wiel­kim fanem hor­ro­ru reli­gij­ne­go i okul­ty­stycz­ne­go. Coś ten kon­kret­ny pod­ga­tu­nek w sobie ma co na mnie wyjąt­ko­wo sil­nie dzia­ła. Nie ina­czej jest z fil­mem „Omen”, któ­ry po pierw­szym sean­sie (a wiedź­cie, że nie byłem wte­dy już dzie­cia­kiem) zapew­nił mi bez­sen­ną noc. Opo­wieść o przyj­ściu Anty­chry­sta to obec­nie abso­lut­ny kla­syk, ale ja pole­cam go każ­de­mu przede wszyst­kim jako świet­ny przy­kład na abso­lut­nie mistrzow­skie wyko­rzy­sta­nie muzy­ki w fil­mie. Jer­ry Gold­smith, twór­ca muzy­ki do tak kul­to­wych fil­mów jak „Pla­ne­ta małp”, czy „Obcy” tutaj prze­szedł same­go sie­bie. Doce­ni­ła to z resz­tą Aka­de­mia, przy­zna­jąc mu za ścież­kę dźwię­ko­wą do fil­mu Osca­ra. Co jest w tym sound­trac­ku tak genial­ne­go? Uda­ło się Gold­smi­tho­wi uzy­skać rów­no­wa­gę pomię­dzy spo­koj­ny­mi i bar­dziej sto­no­wa­ny­mi sekwen­cja­mi fil­mu ilu­stro­wa­ny­mi bar­dziej lirycz­ną muzy­ką, a pod­kre­śla­ją­cą i uwy­pu­kla­ją­cą sce­ny gro­zy muzy­ką chó­ral­ną. Gold­smith poprzez chór i (łama­ną łaci­nę), któ­re brzmią jak obra­zo­bur­cza kary­ka­tu­ra chó­rów kościel­nych uzy­skał nie­sa­mo­wi­ty efekt. Ja nadal nie jestem w sta­nie słu­chać choć­by takie­go „Ave Sata­ni” bez cia­rek na plecach.

„Coś”

John Car­pen­ter wyko­nał tutaj już od pierw­szych scen nie­sa­mo­wi­tą robo­tę. Uwiel­biam otwie­ra­ją­cą ten film sekwen­cję pogo­ni za psem, któ­ra od razu sku­tecz­nie zasie­wa ziar­no nie­po­ko­ju. Nie­po­ko­ju, któ­ry sys­te­ma­tycz­nie nara­sta. Nie może być ina­czej, w koń­cu mamy do czy­nie­nia z Obcym, któ­ry może przy­brać dowol­ną for­mę orga­nicz­ną. A czy może być coś bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce­go, jeże­li na sta­cji polar­nej, któ­ra sama w sobie, z racji na swą spe­cy­fi­kę jest miej­scem moc­no izo­lo­wa­nym, nagle nie może­my zaufać niko­mu? Kie­dy zagro­że­nie może przyjść ze stro­ny naj­bliż­sze­go przyjaciela?

Mógł­bym o tym fil­mie opo­wia­dać dłu­go, bo nigdy nie kry­łem, że to jeden z moich ulu­bio­nych hor­ro­rów wszech cza­sów, ale to na co chciał­bym Wam moi mili zwró­cić uwa­gę to efek­ty spe­cjal­ne. Mamy tu do czy­nie­nia z hor­ro­rem cie­le­snym, momen­ta­mi bar­dzo dosłow­nym i krwa­wym. A pra­cu­ją­cy przy efek­tach spe­cjal­nych Rob Bot­tin, dzię­ki zasto­so­wa­niu całe­go sze­re­gu prak­tycz­nych efek­tów (mario­net­ki, mode­le, ani­ma­cja poklat­ko­wa) osią­gnął abso­lut­nie nie­sa­mo­wi­te rezul­ta­ty, któ­re (przy­naj­mniej na mnie) dzia­ła­ją do dziś. A parę scen (jak choć­by słyn­na sce­na defi­bry­la­cji) weszło na sta­łe do histo­rii kina grozy.

„Krzyk”

Wes Cra­ven, to reży­ser, któ­re­go fanom kina gro­zy przed­sta­wiać nie trze­ba. Jeden z mło­dych gniew­nych, któ­rzy sztur­mem zmie­ni­li obli­cze hor­ro­ru w latach 70-tych. Twór­ca nie­do­ce­nio­ne­go (a prze­ze mnie bar­dzo lubia­ne­go) kla­sy­ka o Voo Doo „Wąż i Tęcza”. Ojciec Fred­dy Kru­ge­ra, któ­ry „Kosz­ma­rem z Uli­cy Wią­zów” ugrun­to­wał pozy­cję sla­she­ra. Jed­nak przede wszyst­kim to twór­ca kocha­ją­cy kino. Widać to już było kie­dy zaser­wo­wał nam wie­lo­po­zio­mo­wą zaba­wę w „Nowym Kosz­ma­rze Wesa Cra­ve­na”, ale dał temu naj­wy­raź­niej­szy upust w serii „Krzyk”. Serii, któ­ra wykre­owa­ła jed­ną z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych posta­ci mor­der­ców w histo­rii (Ghostface’a) i któ­ra sta­no­wi fan­ta­stycz­ną zaba­wę z kon­wen­cją sla­she­ra. Z racji na ilość nawią­zań do innych fil­mów gro­zy i prób roz­gry­wa­nia na nowo pew­nych utar­tych sche­ma­tów, zasta­na­wia­łem się moc­no czy to dobry wybór dla laika. Uzna­łem jed­nak, że tak. „Krzyk” (w zasa­dzie cała seria) to świet­ny przy­kład jak z miło­ści do kina gro­zy może powstać film, któ­ry rede­fi­niu­je gatu­nek, bawi się kon­wen­cją, ale uda­je mu się zacho­wać rów­no­wa­gę pomię­dzy humo­rem i hor­ro­rem. Fani kina gro­zy powin­ni bawić się wyśmie­ni­cie wyła­pu­jąc wszel­kie smacz­ki. Dla kogoś kto chciał­by spró­bo­wać cze­goś z gatun­ku tym bar­dziej war­to. W koń­cu dzię­ki Ran­die­mu dowie się jak prze­żyć w horrorze.

„Para­nor­mal activity”

Nie­któ­rzy wie­dzą, innym zdra­dzę wsty­dli­wą praw­dę. Nie lubię found foota­ge. Co zatem robi w zesta­wie­niu „Para­nor­mal acti­vi­ty”? Po pro­stu moż­na tego pod­ga­tun­ku nie lubić, ale nale­ży doce­nić jego wkład we współ­cze­sne kino. Bo mało kto przy­pusz­czał kie­dy na ekra­ny kin wcho­dził „Bla­ir Witch Pro­ject” rekla­mo­wa­ny hasła­mi o „odna­le­zio­nych auten­tycz­nych nagra­niach”, jak wiel­ki wpływ będzie miał ten film na cały gatu­nek. A wpływ miał ogrom­ny. Twór­cy poczu­li, że za nie­wiel­kie pie­nią­dze, przy wyko­rzy­sta­niu mało zna­nych lub począt­ku­ją­cych akto­rów i krę­ce­niu z ręki moż­na zro­bić film, któ­ry osią­gnie duży suk­ces. Suk­ces wyni­ka­ją­cy z fak­tu, że sprze­da­je się widzom poczu­cie auten­tycz­no­ści, a to w fil­mie gro­zy dosko­na­le potę­gu­je poczu­cie zagro­że­nia i lęku.

Dla­cze­go zatem nie „Bla­ir Witch Pro­ject”? Ten film się fatal­nie zesta­rzał. Bez otocz­ki mar­ke­tin­go­wej, któ­ra towa­rzy­szy­ła pre­mie­rze to już po pro­stu nie to samo. A „Para­nor­mal acti­vi­ty” mimo, że obna­ża moje pro­ble­my z tym pod­ga­tun­kiem (by wymie­nić choć­by nudę wyni­ka­ją­cą z nad­mia­ru eks­po­zy­cji, czy nad­uży­wa­nie cha­otycz­ne­go mon­ta­żu, któ­ry ma czę­sto zama­sko­wać brak budże­tu i pomy­słów), potra­fi momen­ta­mi przy­pra­wić o ciar­ki na ple­cach. I uda­je mu się to naj­le­piej kie­dy sta­wia na mini­ma­lizm i auten­tycz­ność. Jak w kapi­tal­nych, noc­nych uję­ciach z kamer usta­wio­nych w sypialni.

„The Ring”

Znów film za któ­rym nie prze­pa­dam. Tym razem nie wyni­ka to jed­nak z fak­tu, że nie pasu­je mi pod­ga­tu­nek hor­ro­ru. Wprost prze­ciw­nie – opo­wie­ści o duchach (bo jed­nak na bar­dzo bazo­wym pozio­mie to jest wła­śnie taka histo­ria) wyjąt­ko­wo moc­no na mnie dzia­ła­ją. Nie­ste­ty z jakichś wzglę­dów (podej­rze­wam, że róż­nic kul­tu­ro­wych) mam czę­sto pro­blem z azja­tyc­kim kinem gro­zy. Nie ina­czej jest z „Krę­giem”. Mało tego, powiem coś co dla wie­lu będzie here­zją, ale uwa­żam, że ame­ry­kań­ski rema­ke jest fil­mem lep­szym. Moc­niej­szym i bar­dziej prze­ra­ża­ją­cym. Ale nie zmie­nia to fak­tu, że „The Ring” znać war­to, bo jest on jed­ną z pod­sta­wo­wych przy­czyn dla któ­rych w ostat­nich latach mie­li­śmy taki wysyp azja­tyc­kie­go kina gro­zy (i ich rema­ke­ów). A kino z tego wor­ka sta­ra się jed­nak stra­szyć w nie­co odmien­ny i mniej typo­wy z nasze­go punk­tu widze­nia sposób.

„W pasz­czy szaleństwa”

Dru­gi film Joh­na Car­pen­te­ra w zesta­wie­niu i znów jeden z moich abso­lut­nie uko­cha­nych. Bole­ję nad tym, że tak wyśmie­ni­te kino nie cie­szy się nale­ży­tą sła­wą. A, że zasłu­gu­je na taką nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. „W pasz­czy sza­leń­stwa” to kapi­tal­ny przy­kład hor­ro­ru dzia­ła­ją­ce­go na dwóch pozio­mach. Od począt­ku uda­ło się twór­com wykre­ować nie­co oni­rycz­ny, nie­po­ko­ją­cy kli­mat, a atmos­fe­ra para­noi i nara­sta­ją­ce­go sza­leń­stwa stop­nio­wo się nasi­la, powo­du­jąc że nie wie­my co się za chwi­lę wyda­rzy. I tak do fina­łu, któ­ry sta­wia pod zna­kiem zapy­ta­nia wszyst­ko co wcze­śniej widzie­li­śmy, nie będąc jed­nak jedy­nie tanią zagryw­ką. Ale mamy tu tak­że dru­gi poziom, gdzie może­my z przy­jem­no­ścią bawić się w wyszu­ki­wa­nie nawią­zań i smacz­ków skie­ro­wa­nych do fanów gro­zy. Dosko­na­ła, a w grun­cie rze­czy mało zna­na produkcja.

„Tek­sań­ska Masa­kra Piłą Mechaniczną”

Kla­syk i pre­kur­sor kina gore jaki wyszedł spod ręki Tobe Hoope­ra koń­czy w tym roku 40 lat. I to nie­zmien­nie jeden z moich ulu­bio­nych hor­ro­rów i przy­kład, że nawet mikro­sko­pij­ny budżet może wystar­czyć jeże­li ma się dobry pomył. Ten film nie bie­rze jeń­ców i od pierw­szych scen sku­tecz­nie budzi nie­po­kój. Co dla wie­lu, któ­rzy po nie­go się­gną będzie zaska­ku­ją­ce, to fakt, że ten film jest zadzi­wia­ją­co mało krwa­wy jak na dzie­ło, któ­re­go legal­na dys­try­bu­cja była zaka­za­na w Wiel­kiej Bry­ta­nii do lat 90tych. To co powo­du­je, że jest on tak nie­przy­jem­ny w odbio­rze to atmos­fe­ra jaką się uda­ło na pla­nie stwo­rzyć. Od same­go począt­ku nie­mal­że czuć cho­ry wręcz upał jaki towa­rzy­szy pro­ta­go­ni­stom w ich podró­ży. Drob­ny­mi sce­na­mi budo­wa­na jest gęsta atmos­fe­ra dege­ne­ra­cji i sza­leń­stwa, któ­ra z każ­dą kolej­ną sce­ną się potę­gu­je. A kie­dy tra­fia­my pod dach jed­nej z ikon kina gro­zy, czy­li Leatherface’a roz­po­czy­na się jaz­da bez trzymanki.

Dodat­ko­wo na uwa­gę zasłu­gu­ją dwie kwe­stie. Po pierw­sze postać Leatherface’a opar­to na praw­dzi­wej histo­rii Eda Geina, psy­cho­pa­ty, któ­re­go pro­ces zakoń­czył się w 1968 roku ska­za­niem na doży­wot­ni pobyt w zakła­dzie psy­chia­trycz­nym. Geino­wi udo­wod­nio­no tyl­ko dwa mor­der­stwa, jed­nak w trak­cie prze­szu­ka­nia jego far­my wyszło na jaw, że zaj­mo­wał się bez­czesz­cze­niem gro­bów i zwłok na maso­wą ska­lę. Z ludz­kich skór i kości robił meble czy lam­py (co skrzęt­nie wyko­rzy­sta­no w fil­mie). A na jaw wyszły też akty kani­ba­li­zmu jakich się (ponoć) dopu­ścił. Po dru­gie, choć to może nie­wia­ry­god­ne, „Tek­sań­ska masa­kra piłą mecha­nicz­ną” sta­no­wi cie­ka­we odbi­cie spo­łecz­nych i poli­tycz­nych pro­ble­mów oraz lęków ówcze­snej Ame­ry­ki (jak choć­by kry­zy­su pali­wo­we­go, do któ­re­go Hooper w fil­mie bez­po­śred­nio nawią­zu­je). Film nie­mal­że kompletny.

I to tyle. Jak wspo­mnia­łem to nie jest lista naj­lep­szych hor­ro­rów jakie widzia­łem. Mam też świa­do­mość, że wie­lu pozy­cji zabra­kło (cały czas moc­no ze sobą wal­czy­łem, czy nie powin­ny na listę tra­fić hor­ro­ry z wytwór­ni Ham­mer, albo cor­ma­now­skie ekra­ni­za­cje Poego). Ale mam nadzie­ję, że uda­ło mi się Was zain­te­re­so­wać i znaj­dzie­cie na liście coś dla siebie.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.