O recenzowaniu słów kilka

Dys­ku­sja jaka roz­wi­nę­ła się pod jed­nym z ostat­nich odcin­ków Masy Kul­tu­ry sta­no­wi­ła ostat­nią kro­plę do tek­stu, któ­ry cho­dzi za mną od bar­dzo daw­na. Tek­stu poświę­co­ne­go moje­mu podej­ściu do recen­zo­wa­nia i odbio­ru (pop)kultury.

Bodaj naj­więk­szym fety­szem pod­no­szo­nym w tym tema­cie jest koniecz­ność zacho­wa­nia obiek­ty­wi­zmu. Zało­że­nie szczyt­ne, nato­miast mogę się z nim zgo­dzić w zasa­dzie tyl­ko w jed­nym przy­pad­ku – przy recen­zo­wa­niu pro­fe­sjo­nal­nym trze­ba uni­kać przy­chyl­niej­sze­go spoj­rze­nia tyl­ko dla­te­go, że udo­stęp­nio­no nam grę, książ­kę lub wej­ściów­kę na pokaz pra­so­wy. Pod każ­dym innym kątem w obiek­ty­wizm po pro­stu nie wierzę.

Oczy­wi­stym jest, że pisząc o czymś powin­ni­śmy się jak naj­le­piej dostro­ić do dzie­ła i spró­bo­wać oce­nić je w mia­rę obiek­tyw­nym okiem. Ale każ­dy z nas oce­nia dane dzie­ło przez pry­zmat swo­jej wie­dzy i ocze­ki­wań. Ocze­ki­wań, któ­rych nie unik­nie­my i któ­re same w sobie nie są niczym złym. Prze­cież to wła­śnie na bazie ocze­ki­wań wypa­tru­je­my nowej książ­ki nasze­go ulu­bio­ne­go auto­ra lub reży­se­ra. Pro­blem poja­wia się kie­dy roz­mi­nię­cie się z wła­sny­mi ocze­ki­wa­nia­mi (czy nie­zro­zu­mie­nie dzie­ła) sta­je się jedy­nym lub głów­nym przy­czyn­kiem do obni­żo­nej oce­ny. W zeszłym roku mie­li­śmy moim zda­niem kil­ka tego rodza­ju przy­pad­ków. Pierw­szy to „Dom w głę­bi lasu”. Film rekla­mo­wa­ny jako uber­hor­ror podzie­lił moc­no śro­do­wi­sko kie­dy oka­za­ło się, że to raczej waria­cja na temat niż peł­no­krwi­sty hor­ror. Przy­pa­dek dru­gi to kwe­stia Edwar­da Lee. Jego debiut na ryn­ku pol­skim, czy­li „Suk­kub” spo­tkał się z bar­dzo entu­zja­stycz­nym przy­ję­ciem fanów hor­ro­ru, zaś kolej­ne jego książ­ki, czy­li „Ludzie z bagien” i „Golem” mimo, że moim zda­niem pre­zen­tu­ją bar­dzo podob­ny warsz­tat, spo­sób opo­wia­da­nia i moty­wy, nie zyska­ły już takie­go pokla­sku. No i przy­kład naj­bar­dziej jaskra­wy, czy­li „Pro­me­te­usz”. Film, któ­ry dość kolek­tyw­nie został przez wszyst­kich zmie­sza­ny z bło­tem, a któ­re­mu (oprócz dziur sce­na­riu­szo­wych) zaszko­dzi­ły wła­śnie naj­bar­dziej błęd­ne oczekiwania.

Dużo waż­niej­szą kwe­stią jest jed­nak fakt, że ten mitycz­ny obiek­ty­wizm mil­czą­co ma zakła­dać, że oce­nia­jąc film czy książ­kę oce­nia­my KAŻDE dzie­ło w tej samej ska­li. W moim mnie­ma­niu nie powin­no mieć po pro­stu miej­sca, bo nie wie­rzę, że moż­na w tej samej ska­li zesta­wić fil­my pokro­ju „John Car­ter” i „Rzeź” Polań­skie­go. Nie przy­pad­ko­wo zesta­wi­łem ze sobą dwie tak odmien­ne pro­duk­cje. Po pro­stu świet­nie ilu­stru­ją one moją tezę o bra­ku uni­wer­sal­nej ska­li. „John Car­ter”, czy­li ekra­ni­za­cja „Księż­nicz­ki Mar­sa” Edga­ra Rice Bur­ro­ugh­sa mimo kosmicz­ne­go budże­tu i dużej akcji mar­ke­tin­go­wej poniósł dość spek­ta­ku­lar­ną poraż­kę i został przez wie­lu okrzyk­nię­ty naj­gor­szym fil­mem 2012 roku. „Rzeź” dla odmia­ny zosta­ła uzna­na jed­nym z naj­lep­szych fil­mów w karie­rze Polańskiego.

Przy­znam ze wsty­dem, że Bur­ro­ugh­sa znam tyl­ko z Tar­za­na, ale patrząc na datę wyda­nia ory­gi­na­łu, spo­dzie­wa­łem się po „Joh­nie Car­te­rze” mak­sy­mal­nie old­scho­olo­wej i pul­po­wej opo­wie­ści. I dokład­nie to dosta­łem. Cały film jest świet­nie zagra­ny, rewe­la­cyj­nie zro­bio­ny od stro­ny efek­tów spe­cjal­nych i kre­acji świa­ta i w żad­nej sce­nie nie pró­bu­je uda­wać cze­goś czym nie jest czy­li wiel­kie­go (czy­taj ambit­ne­go kina). A czym jest? Lek­ko naiw­ną, wręcz sen­ty­men­tal­ną opo­wie­ścią przy­go­do­wą, któ­rej seans dam mi masę fraj­dy. Tyl­ko tyle i aż tyle. Naj­gor­szy film zeszłe­go roku? Wol­ne żar­ty. Z dru­giej stro­ny Polań­ski i „Rzeź”. Nie­mal­że każ­dy jego film to dla mnie wybit­ne kino. Tu mia­ło być dow­cip­nie i ambit­nie, bo o skry­wa­nych sekre­tach ugrzecz­nio­nej kla­sy śred­niej. A jak wyszło? Dosta­li­śmy napraw­dę kon­cer­to­wo zagra­ny, ale wtór­ny do bólu i mało odkryw­czy film, któ­ry podej­rze­wam, bez Polań­skie­go za kame­rę skoń­czył­by od razu na dvd. Nie jest to złe kino, ale czy jeden z naj­lep­szych fil­mów Polań­skie­go? Czy spe­ce od mar­ke­tin­gu, któ­rzy wymy­śli do hasło widzie­li „Chi­na­town”, albo „Loka­to­ra”? I jak tu spro­wa­dzać do wspól­ne­go mia­now­ni­ka tak róż­ne dzie­ła? Prze­cież każ­de z nich ma zaspo­ko­ić inne potrze­by, przy czym nie uwa­żam, że kino czy lite­ra­tu­ra roz­ryw­ko­wa win­na być niżej oce­nia­na tyl­ko i wyłącz­nie ze wzglę­du na fakt, że jej głów­nym celem jest zaba­wie­nie odbiorcy.

Jakie to ma prze­ło­że­nie na moje pisa­nie o (pop)kulturze? Przede wszyst­kim sta­ram się zawsze opo­wie­dzieć mak­sy­mal­nie dużo o moich odczu­ciach odkry­wa­nie opo­wie­ści zosta­wia­jąc Wam. Po dru­gie sta­ram się wyraź­nie nakre­ślić swo­je ocze­ki­wa­nia i umiej­sco­wić dane dzie­ło okre­ślo­nym kon­tek­ście, w tym gatun­ko­wym, bo dla mnie oce­na w ramach danej kon­wen­cji ma bar­dzo istot­ne zna­cze­nie. I wie­rzę moc­no, że daje to też lep­sze roze­zna­nie cze­go moż­na się spo­dzie­wać niż pro­sta oce­na w ska­li szkol­nej. I na zakoń­cze­nie naj­waż­niej­sze, nie szu­kaj­cie tutaj obiek­ty­wi­zmu. Jako miło­śnik popkul­tu­ry, tak­że w jej B kla­so­wej odsło­nie, napraw­dę mogę dłu­go udo­wad­niać, że hor­ro­ry Uni­ver­sa­lu lub czy­ta­dła Master­to­na to świet­na rzecz, a „Ram­bo” to kino psy­cho­lo­gicz­ne naj­wyż­szej pró­by. Ale to już dro­dzy Czy­tel­ni­cy pew­nie wiecie.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.