O Oskarach, dokumentach i filmach na faktach

Zacznę od deli­kat­nej kon­tro­wer­sji. Już jakiś czas temu Oska­ry prze­sta­ły inte­re­so­wać mnie kom­plet­nie i entu­zjazm jaki nadal potra­fią wywo­ły­wać budzi moje nie­kła­ma­ne zdzi­wie­nie. Nie zawsze tak było, ale podej­rze­wam, że sytu­acja już raczej nie ule­gnie zmia­nie. Obec­ny stan zawdzię­czam kil­ku rze­czom. Po pierw­sze rzad­ko kie­dy przed Oska­ra­mi uda mi się obej­rzeć nomi­no­wa­ne w naj­waż­niej­szych kate­go­riach fil­my. Wyrwa­nie się do kina do naj­ła­twiej­szych nie nale­ży, a do tego czę­sto dys­try­bu­to­rzy cze­ka­ją na wpro­wa­dze­nie co goręt­szych tytu­łów do samej gali, aby móc zaata­ko­wać widza z pla­ka­tu „Nomi­no­wa­nym w 20 kate­go­riach*”. Ale jak mam być szcze­ry, moż­na potrak­to­wać to tak­że jako wygod­ną wymów­kę, bo od ład­nych paru lat część oska­ro­wych fil­mów mnie po pro­stu nie inte­re­su­je (w tym roku nale­żał do nich choć­by „Kapi­tan Phil­lips”), albo oka­zu­je się być zde­cy­do­wa­nie poni­żej moich ocze­ki­wań (nie wiem jakim cudem cały czas do kate­go­rii naj­lep­szy film potra­fią tra­fić takie „wybit­ne” dzie­ła jak „O pół­no­cy w Pary­żu” czy „War Horse”).

Przy­czy­na dru­ga to upa­dek moje­go roman­tycz­ne­go wyobra­że­nia o Oska­rach. Za dzie­cia­ka wyda­wa­ło mi się (a wie­lu cały czas taki mit pró­bu­je utrzy­my­wać), że jest to nagro­da dla fil­mów, akto­rów, twór­ców fak­tycz­nie wybit­nych. Nie wiem czy nigdy tak nie było, ale ostat­nie lata sys­te­ma­tycz­nie utwier­dza­ły mnie w prze­ko­na­niu, że wybit­ność nie koniecz­nie idzie w parze z nagro­da­mi. Nie wiem jaki­mi wytycz­ny­mi kie­ru­je się Aka­de­mia, ale jak dla mnie nie­któ­re jej decy­zje są mało zro­zu­mia­łe (spójrz­my choć­by na takie­go Mar­ti­na Scor­se­se, któ­ry dostał Oska­ra za jeden ze swych słab­szych fil­mów). Ale fil­my to jed­no, a sama gala to dru­gie. I w tym przy­pad­ku zadzia­łał ten sam mecha­nizm. Skró­co­na do paru aneg­do­tek w dzień po Oska­rach uro­sła w mojej gło­wie do ran­gi fan­ta­stycz­ne­go show. Nie jestem w sta­nie opi­sać swe­go roz­cza­ro­wa­nia po tym jak pierw­szy raz zarwa­łem noc aby doświad­czyć tego wyda­rze­nia. Dość powie­dzieć, że uzna­łem że nigdy już wię­cej tego błę­du nie popełnię.

Ten przy­dłu­gi wstęp miał Wam dro­dzy czy­tel­ni­cy uzmy­sło­wić, że po pierw­sze licz­ne nagrody/nominacje dla dane­go fil­mu budzą moją nie­uf­ność, a po dru­gie z oska­ro­wy­mi pro­duk­cja­mi nie jestem na bie­żą­co. Jak bar­dzo niech świad­czy naj­le­piej o tym fakt, że dopie­ro teraz (za to hur­tem) obej­rze­li­śmy dwa doce­nio­ne w zeszłym roku fil­my czy­li „Argo” (Oskar za naj­lep­szy film roku i sce­na­riusz adap­to­wa­ny) oraz „Sear­ching for the Sugar­man” (Oskar za naj­lep­szy film dokumentalny).

„Argo” inte­re­so­wa­ło mnie moc­no już od jakie­goś cza­su ze wzglę­du na oso­bę Bena Aflec­ka, któ­ry film wyre­ży­se­ro­wał, wypro­du­ko­wał i zagrał głów­ną rolę. Lubię go jesz­cze z cza­sów jego współ­pra­cy z Kevi­nem Smi­them i zawsze uwa­ża­łem, że sła­by okres na począt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku („Dare­de­vil”, „Gigli” i inne takie kwiat­ki) był raczej wypad­kiem przy pra­cy. A utwier­dzi­łem się w tym prze­ko­na­niu po „Sta­nie gry” i przede wszyst­kim bar­dzo dobrym „Mie­ście zło­dziei”, gdzie rów­nież dzie­lił sto­łek reży­ser­ski z głów­ną rolą.

Film jest na tyle „sta­ry”, iż podej­rze­wam że wszy­scy zna­ją fabu­łę, ale dla porząd­ku wspo­mnę, że to obraz opar­ty na praw­dzi­wych wyda­rze­niach. Opo­wia­da histo­rię wywie­zie­nia z ogar­nię­te­go rewo­lu­cją Ira­nu szóst­ki pra­cow­ni­ków ame­ry­kań­skiej amba­sa­dy. Cała akcja była prze­pro­wa­dzo­na zaś pod dość sza­lo­ną przy­kryw­ką krę­ce­nia przez nich nie­ist­nie­ją­ce­go fil­mu. Co cie­ka­we, nie zano­to­wa­łem typo­we­go w takich przy­pad­kach roz­po­czę­cia, czy­li „opar­te na fak­tach”. Sam film choć wzbu­dził tro­chę kon­tro­wer­sji (zarzu­ca­no mu, że fał­szu­je histo­rię, prze­ina­cza istot­ne fak­ty i budu­je mito­lo­gię dobre­go CIA, ale do tego wszyst­kie­go jesz­cze wró­cę) oglą­da się wyśmie­ni­cie. Nawet jeże­li nie lubi­cie Afflec­ka jako akto­ra, nie moż­na nie­do­ce­niać go jako reży­se­ra. Nie­mal w każ­dym aspek­cie widać jako moc­no prze­my­śla­ne to dzie­ło. Począw­szy od dobo­ru aktor­skiej obsa­dy, poprzez dobry i bar­dzo pomy­sło­wy mon­taż, a na umie­jęt­nym „pod­krę­ce­niu” i „pod­ko­lo­ry­zo­wa­niu” nie­któ­rych wyda­rzeń skoń­czyw­szy. Świet­nie wypa­da moim zda­niem przede wszyst­kim cała część ame­ry­kań­ska, czy­li przy­go­to­wa­nie do akcji. Mamy kapi­tal­ną sekwen­cję opra­co­wy­wa­nia pla­nu uciecz­ki („dostar­czy­my im rowe­ry, któ­ry­mi doja­dą do gra­ni­cy”), czy świet­nie opo­wie­dzia­ną część „hol­ly­wo­odz­ką” (któ­ra mam wra­że­nie jest dodat­ko­wo peł­na smacz­ków przez sam fakt, że Affleck jest czę­ścią tego świa­ta). Sama akcja w Ira­nie tak­że zasłu­gu­je na uwa­gę, choć­by dla­te­go, że Afflec­ko­wi i spół­ce uda­ła się trud­na sztu­ka utrzy­ma­nia widza w napię­ciu mimo wie­dzy jak cała akcja się skoń­czy­ła. Nie wiem czy „Argo” było naj­lep­szym fil­mem 2012 roku, ale na pew­no jest fil­mem god­nym uwa­gi i polecenia.

Wkrót­ce po „Argo” zabra­li­śmy się za film feno­men czy­li „Sugar­ma­na”. Mówię o feno­me­nie z dwóch wzglę­dów. Po pierw­sze to doku­ment opo­wia­da­ją­cy histo­rię w któ­rą gdy­by była poda­ne jako film fabu­lar­ny mało kto by uwie­rzył. Bo jak to moż­li­we, że Rodri­gu­ez – muzyk, któ­ry nagry­wa w Sta­nach dwie pły­ty (obie prze­pa­da­ją z kre­te­sem) żyje przez bli­sko 30 lat nie wie­dząc, że jest ido­lem w RPA? Bożysz­czem tłu­mów porów­na­nym do gwiazd pokro­ju Elvi­sa? Po dru­gie film ten zapo­cząt­ko­wał praw­dzi­wą modę na Rodri­gu­eza i jego muzy­kę. Nagle sta­ło się w dobrym tonie znać jego utwo­ry, a nie­któ­re pio­sen­ki lecia­ły nawet w main­stre­amo­wych sta­cjach radiowych.

Ale choć histo­ria Sixto Rodri­gu­eza jest abso­lut­nie nie­sa­mo­wi­ta to o samym fil­mie już tyle cie­płych słów nie mam do powie­dze­nia. To doku­ment za jakim ja nie prze­pa­dam. Zro­bio­ny pod tezę, według ści­śle okre­ślo­ne­go sce­na­riu­sza i omi­ja­ją­cy skrzęt­nie naj­cie­kaw­sze fak­ty. W tym przy­pad­ku twór­cy sku­pi­li się bowiem w zasa­dzie tyl­ko na jed­nym aspek­cie tej histo­rii. Odna­le­zie­niu Rodri­gu­eza (o któ­rym krą­ży­ły plot­ki, że popeł­nił samo­bój­stwo w latach 70 tych) i spro­wa­dze­niu go do RPA. Tyle tyl­ko, że moim zda­niem ten ele­ment to samo­graj. Rzecz tak nie­sa­mo­wi­ta, że nie wyma­ga sze­ro­kiej ana­li­zy. Pomi­nię­to zaś zupeł­nie wszyst­ko to co my po sean­sie uzna­li­śmy za naj­cie­kaw­sze w tej opo­wie­ści. Czy­li jak to się sta­ło, że facet, któ­re­mu wiesz­czo­no osza­ła­mia­ją­cą karie­rę, facet, któ­ry był porów­ny­wa­ny do Boba Dyla­na zupeł­nie prze­padł. Poja­wia się wpraw­dzie wątek pie­nię­dzy, któ­re powi­nien był Rodri­gu­ez zaro­bić, a któ­rych nigdy nie dostał, ale mam wra­że­nie, że twór­cy prze­stra­szy­li się tro­chę tego gdzie to może ich zapro­wa­dzić i temat odpuścili.

Pod­su­mo­wu­jąc, docho­dzi­my do kwe­stii dla­cze­go w zasa­dzie zesta­wiam ze sobą dwa tak róż­ne dzie­ła. Dobry film na fak­tach powi­nien w mojej opi­nii wzbu­dzać zain­te­re­so­wa­nie i chęć posze­rze­nia wie­dzy w tema­cie. Jako taki wca­le nie musi trzy­mać się w 100% prze­bie­gu wyda­rzeń i stąd mię­dzy inny­mi nie­spe­cjal­nie rozu­miem kon­tro­wer­sje jakie „Argo” wywo­łał. Jak dla mnie film świet­nie speł­nił swo­ją rolę. Wypa­da bar­dzo dobrze jako fabu­ła i auto­no­micz­ne dzie­ło fil­mo­we, ale tak­że zmu­sił mnie do się­gnię­cia do źró­deł. Ina­czej jest z doku­men­tem, któ­ry powi­nien trzy­mać się fak­tów i sta­rać się przed­sta­wić daną histo­rię moż­li­wie wszech­stron­nie. Ma być głów­nie źró­dłem wie­dzy, a nie inspi­ra­cją do jej posze­rze­nia. Nie prze­szka­dza mi zaan­ga­żo­wa­nie twór­cy po któ­rejś ze stron (chy­ba, że prze­sa­dzi – z tego powo­du nie­któ­re „doku­men­ty” Miche­ala Moore’a są śred­nio oglą­dal­ne) o ile otrzy­mu­je­my tak­że bar­dziej cało­ścio­wy obraz. Po tak entu­zja­stycz­nych recen­zjach spo­dzie­wa­łem się jed­nak wię­cej, a patrząc z tej per­spek­ty­wy „Sugar­man” swej roli nie speł­nia. Ale mimo moje­go narze­ka­nia to nadal film god­ny uwa­gi. Nie tak dobry jak „Argo”, ale sama histo­ria jest tak nie­wia­ry­god­na, że war­to się z nią zapoznać.

* Zwy­cięz­ca Oska­ra za charakteryzację.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.