Mroczny Rycerz powstaje

Rok 2012 obfi­tu­je w dłu­go ocze­ki­wa­ne pre­mie­ry kino­we. Wystar­czy wspo­mnieć opus magnum z uni­wer­sum Marve­la czy­li „Aven­gers”, czy powrót Ridleya Scot­ta do Obce­go czy­li „Pro­me­te­usza”. Ale nie zary­zy­ku­ję dużo twier­dząc, że naj­bar­dziej ocze­ki­wa­ną pre­mie­rą tego roku było zwień­cze­nie try­lo­gii Nola­na o Bat­ma­nie. „Bat­man: Począ­tek” oka­zał się wyjąt­ko­wo uda­nym powro­tem Bat­ma­na na kino­we ekra­ny, a „Mrocz­ny Rycerz” szyb­ko stał się żywą legen­dą, któ­ra wywin­do­wa­ła ocze­ki­wa­nia wobec nowe­go fil­mu Nola­na do nie­spo­ty­ka­nych pozio­mów. Pozio­mów pod­krę­co­nych jesz­cze infor­ma­cją, że ostat­ni film z try­lo­gii będzie się opie­rał mię­dzy inny­mi na jed­nej z naj­waż­niej­szych histo­rii w uni­wer­sum Bat­ma­na – „Kni­ght­fall”, w któ­rej Bane” łamie” Czło­wie­ka Nie­to­pe­rza. Czy finał try­lo­gii speł­nia nadzie­je fanów?

Pamię­ta­my moc­ne zakoń­cze­nie „Mrocz­ne­go Ryce­rza”. Akcja roz­po­czy­na się w 8 lat po tam­tych wyda­rze­niach. Gotham dzię­ki restryk­cyj­ne­mu pra­wu sta­je się mia­stem wol­nym od poważ­niej­szych prze­stępstw. Bru­ce Way­ne kon­tu­zjo­wa­ny i pogrą­żo­ny w apa­tii nie opusz­cza swej posia­dło­ści. Nie wie, że już wkrót­ce przyj­dzie mu znów przy­wdziać pele­ry­nę w obro­nie swe­go mia­sta. Poja­wia się bowiem Bane, zama­sko­wa­ny najem­nik mają­cy dwa cele – znisz­czyć Gotham oraz zła­mać na cie­le i duchu Batmana.

Ku moje­mu zasko­cze­niu dwa naj­bar­dziej kule­ją­ce ele­men­ty to roze­gra­nie posta­ci Bane­’a i głów­na oś fabu­lar­na. Przed sean­sem narze­ka­łem na wygląd Bane’a, któ­ry jest dale­ki od kano­nów uni­wer­sum (podej­rze­wa­łem jed­nak, że wygląd Neme­zis Bat­ma­na został przez Nola­na zmie­nio­ny w związ­ku z jego dąże­niem do ure­al­nie­nia świa­ta). Oka­za­ło się, że Tom Har­dy wypa­da w roli Bane’a zna­ko­mi­cie, ale odar­cie tej posta­ci ze wspo­ma­ga­nia Jadem jest nadal dla mnie nie­zro­zu­mia­łe. Po pierw­sze nie znaj­du­ję w tym momen­cie uza­sad­nie­nia dla „Love­cra­ftow­skiej” maski (wytłu­ma­cze­nie tego sta­nu jest cokol­wiek mizer­ne), a po dru­gie w tym momen­cie oka­zu­je się, że legen­dar­ne­go Bat­ma­na „zła­mał” zwy­kły, ambit­ny osi­łek… Co gor­sze, popro­wa­dze­nie głów­ne­go wąt­ku mam wra­że­nie moc­no kule­je. Prze­ję­cie i znisz­cze­nie mia­sta aby pognę­bić Bat­ma­na? Nie kupu­ję tego, a spo­sób reali­za­cji akcji (choć­by okres jej trwa­nia, ale nie tyl­ko) wyda­je mi się jesz­cze bar­dziej nacią­ga­ny. Naj­go­rzej zaś wypa­da dla mnie sam finał, któ­ry został zabi­ty przez dosłow­ność. I chy­ba nigdy nie zro­zu­miem decy­zji Nola­na w tym wzglę­dzie. Nie bał się cięż­kie­go zakoń­cze­nie „Mrocz­ne­go Ryce­rza”, a tutaj? Nie cho­dzi o pro­sty hap­py end. Mam wra­że­nie, że zosta­łem potrak­to­wa­ny jak idio­ta, któ­ry nie umie dodać dwa do dwóch. Czy twór­cy nie wie­dzą, że umie­jęt­ne nie­do­po­wie­dze­nie dzia­ła dużo sil­niej na wyobraź­nię niż dosłowność?

Pona­rze­ka­łem i chy­ba nawet za moc­no, bo to napraw­dę kawał świet­ne­go kina. Oto­cze­nie Bat­ma­na wypa­da zna­ko­mi­cie. Komi­sarz Gor­don, detek­tyw Bla­ke (nowa postać w świe­cie Bat­ma­na), Lucius Fox oraz oczy­wi­ście Alfred to posta­cie napraw­dę dobrze napi­sa­ne i świet­ne zagra­ne (na szcze­gól­ne wyróż­nie­nie zasłu­gu­je Micha­el Caine jako Alfred – czy­sta per­fek­cja). Poje­dy­nek Bat­ma­na z Bane’m, któ­ry elek­try­zo­wał wszyst­kich, wzbu­dza napraw­dę ogrom­ne emo­cje. Ta sekwen­cja na pew­no przej­dzie do histo­rii. Prze­ję­cie wła­dzy w Gotham przez Bane’a to spek­takl po pro­stu nie­sa­mo­wi­ty. Nola­no­wi uda­ła się nie lada sztu­ka zapre­zen­to­wa­nia upa­da­ją­ce­go mia­sta. Poczu­cie bez­na­dziei jakie zaczy­na towa­rzy­szyć boha­te­rom udzie­la się widzo­wi. To napraw­dę dosko­na­ła sekwen­cja. Moc­na i szo­ku­ją­ca. Ale moim skrom­nym zda­niem cały film krad­nie Seli­na Kyle czy­li Kobie­ta Kot. Postać zło­dziej­ki, per­fek­cyj­nie zagra­nej przez Anne Hatha­way, ze świet­nie napi­sa­ny­mi dia­lo­ga­mi, któ­re dosko­na­le roz­ła­do­wu­ją patos słów jakie przy­szło recy­to­wać Bat­ma­no­wi spraw­dzi­ła się wyśmie­ni­cie. Sekwen­cje z jej udzia­łem to ozdo­ba całe­go filmu.

„Mrocz­ny Rycerz powsta­je” jest jak „Powrót Jedi” w sto­sun­ku do „Impe­rium kontr­ata­ku­je”, to film nadal bar­dzo dobry w swo­jej kla­sie, ale nie­ste­ty nie­wy­trzy­mu­ją­cy porów­na­nia z wiel­kim poprzed­ni­kiem. Per­fek­cyj­nie roz­gry­wa­ją­cy nie­któ­re ele­men­ty, ale idą­cy na zbyt duże skró­ty w innych. Film Nola­na moim zda­niem nadal bije na gło­wę Marve­low­skie pro­duk­cje, z „Aven­gers” na cze­le, choć­by ze wzglę­du na fakt, że sta­ra się mie­rzyć z waż­ny­mi tema­ta­mi (zwróć­cie choć­by uwa­gę gdzie roz­po­czy­na się rewo­lu­cja Bane’a). To na pew­no god­ne zwień­cze­nie try­lo­gii, choć mnie oso­bi­ście cały czas bra­ku­je tro­chę komik­so­we­go szny­tu jaki w przed­no­la­now­skich ekra­ni­za­cjach był widocz­ny, szcze­gól­nie moc­no w wizji Gotham, może naj­waż­niej­sze­go boha­te­ra z uni­wer­sum Bat­ma­na. W Gotham Nola­na Bat­man poma­łu prze­sta­je być potrzeb­ny. Każ­dy w koń­cu może być bohaterem.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.