Kontynuacja, remake, reboot czyli to zawsze miała być trylogia

Nagmin­nie zda­rza mi się narze­kać na to co ser­wu­je nam popkul­tu­ra głów­ne­go nur­tu, czy­li ist­ną pla­gę kon­ty­nu­acji, rema­ke­ów i rebo­otów. I łatwo było­by mnie zła­pać na pozor­nej nie­kon­se­kwen­cji, bo rów­nie czę­sto chwa­lę i pole­cam dzie­ła tego typu. Tekst ten cho­dził za mną od daw­na, ale aktu­al­na pre­mie­ra remake’u (a może rebo­otu, tego jesz­cze nie wiem) kul­to­we­go „Mar­twe­go zła” skło­ni­ła mnie w koń­cu aby podzie­lić się z Wami opo­wie­ścią jak to jest, że coś moż­na jed­no­cze­śnie bar­dzo lubić i rów­no­cze­śnie nie znosić.

Narze­ka­jąc na kul­tu­rę sequ­eli zapo­mi­na­my, że to wca­le nie jest współ­cze­sny wyna­la­zek, a wie­le serii docze­ka­ło się swo­ich naj­lep­szych odsłon wła­śnie dopie­ro w kon­ty­nu­acjach. Naj­kró­cej rzecz ujmu­jąc dobry sequ­el to świet­na rzecz. Szcze­gól­nie jeże­li mamy pra­wi­dło­wo zre­ali­zo­wa­ną zło­tą zasa­dę „moc­niej, szyb­ciej, lepiej”. Jak choć­by w przy­pad­ku „Świ­tu żywych tru­pów”, któ­ry ugrun­to­wał pozy­cję Rome­ro jako iko­ny hor­ro­ru. Albo „Narze­czo­nej Fran­ken­ste­ina” Whale’a, któ­ry to film jest uwa­ża­ny za sequ­el doskonały.

Lubię kon­ty­nu­acje, któ­re roz­wi­ja­ją i kre­atyw­nie kon­ty­nu­ują wąt­ki ory­gi­na­łu. Jak w jed­nym z moich ulu­bio­nych fil­mów, czy­li „Impe­rium kontr­ata­ku­je”. Takie podej­ście widocz­ne jest tak­że czę­sto w zamknię­tych cyklach powie­ścio­wych, gdy trud­no jest epic­ki roz­mach zmie­ścić w jed­nym dzie­le, jak w kla­sycz­nym „Wład­cy pier­ście­ni” lub choć­by cyklu „Mrocz­na wie­ża”. Ale jed­ną z pod­sta­wo­wych przy­czyn dla­cze­go ja tak czę­sto oglą­dam kon­ty­nu­acje, i czer­pię przy­jem­ność z oglą­da­nia lub czy­ta­nia nawet tych słab­szych to fakt, że po tro­chę jestem Inży­nie­rem Mamo­niem i lubię to co już znam. Dla­te­go kocham kry­mi­na­ły (któ­ry to gatu­nek może się poszczy­cić wyjąt­ko­wo dłu­ga listą serii powie­ścio­wych i opo­wia­dań), nie­zmien­nie fascy­nu­ją mnie fil­my Ham­me­ra z serii o Dra­cu­li i z przy­jem­no­ścią obej­rza­łem osiem czę­ści Hel­l­ra­ise­ra (mimo, że kil­ka było cokol­wiek średnich).

Rema­ke to tak­że wyna­la­zek dość sta­ry. Mało tego czę­sto nie zda­je­my sobie spra­wę, że dane dzie­ło jest rema­ke­iem. I w tym przy­pad­ku jeże­li twór­cy mają do powie­dze­nia coś nowe­go w tema­cie, korzy­sta­ją z postę­pów tech­nicz­nych lub po pro­stu mają odmien­ną wizję od wcze­śniej zapre­zen­to­wa­nej to uwa­żam, że takie podej­ście może dać napraw­dę nie­złe efek­ty. Świet­nym przy­kła­dem na wszyst­kie trzy punk­ty jest „Coś” Car­pen­te­ra o któ­rym nie daw­no roz­ma­wia­li­śmy w Radiu SK. A tak­że „Dra­cu­la” Cop­po­li. Moż­na by powie­dzieć, że po co krę­cić set­ną wer­sję tej histo­rii. Ale z dru­giej stro­ny zobacz­my jak wie­le dobrych (i róż­no­rod­nych fil­mów) powsta­ło na bazie tej samej opo­wie­ści. Podob­nie zresz­tą sytu­acja wyglą­da z rebo­ota­mi, któ­re sta­ły się ostat­nio bar­dzo mod­ne. Sens tych zabie­gów cza­sem nie jest do koń­ca dla mnie zro­zu­mia­ły (poza oczy­wi­stym aspek­tem finan­so­wym), ale przy­kład Nola­now­skie­go Bat­ma­na poka­zu­je jak cie­ka­we efek­ty moż­na osią­gnąć. Ale dość tego dobre­go i czas zabrać się za narzekanie.

Kon­ty­nu­acje, czy­li „to zawsze mia­ła być trylogia”

Współ­cze­śni twór­cy (zachły­śnię­ci oczy­wi­ście dobry­mi wyni­ka­mi finan­so­wy­mi) nie­ste­ty nie zna­ją umia­ru. I tak, moż­na obsta­wiać w ciem­no, że jeże­li poja­wi się nowe dzie­ło lite­rac­kie lub fil­mo­we, któ­re odbi­je się sze­ro­kim echem, od razu sta­nie się try­lo­gią. W naj­lep­szym razie. I to mnie wku­rza, bo nie­ste­ty bar­dzo czę­sto mamy rewe­la­cyj­ny pomysł roz­mie­nio­ny na drob­ne. Jak w przy­pad­ku „Matri­xa”, któ­ry powi­nien był się skoń­czyć na pierw­szej czę­ści, lub jak w przy­pad­ku jed­nej z naj­bar­dziej prze­re­kla­mo­wa­nych serii ostat­nich lat, czy­li „Pira­tów z Kara­ibów”. Zresz­tą ta ostat­ni seria cier­pi wyraź­nie na kolej­ny symp­tom, któ­ry mnie mier­zi. Efek­ciar­stwo przy­sła­nia­ją­ce efek­tow­ność. Wybacz­cie, ale tego co się dzia­ło w zwień­cze­niu try­lo­gii, to ja napraw­dę nie byłem w sta­nie znieść. A naj­gor­sze jest, że wie­lu twór­ców nie wie zupeł­nie kie­dy prze­stać i popa­da­ją tym samym w nie­za­mie­rzo­na auto­pa­ro­dię i śmieszność.

Docho­dzi­my w ten spo­sób do kolej­ne­go istot­ne­go pro­ble­mu czy­li total­nej zbęd­no­ści wie­lu tych dzieł. Czy fani napraw­dę potrze­bo­wa­li powro­tu India­ny Jone­sa? Oso­bi­ście, uwa­żam, że gdy­by film utrzy­mał poziom pierw­szych 40 minut było­by nie­źle. Nie­ste­ty miał 120 i koń­ców­ka, to już total­ny odlot. Albo po co robić sła­by rema­ke dobre­go fil­mu? Jak z „Czer­wo­nym smo­kiem” (rema­ke­iem świet­ne­go „Łow­cy” Man­na) zro­bio­nym tyl­ko po to aby Lec­te­ra znów mógł zagrać Antho­ny Hop­kins. Albo z jed­nym z naj­gor­szych rema­ke­ów (z całej fali rema­ke­ów hor­ro­rów z lat 70-tych i 80-tych) czy­li „Kosz­ma­rem z uli­cy wią­zów”. Film Cra­ve­na mimo bli­sko 30-lat na kar­ku nadal potra­fi prze­ra­zić, a nowa wer­sja? Zosta­ła zabi­ta kom­plet­nym bra­kiem pomy­słów i dosłownością.

Dosłow­no­ścią, któ­ra jest chy­ba naj­gor­szą cho­ro­bą tego typu pro­duk­cji. Weź­my pod uwa­gę nową try­lo­gię Gwiezd­nych Wojen. Pisa­łem już kie­dyś, że nie są to tak złe fil­my jak się o nich mówi. Ale mogły­by być o nie­bo lep­sze, gdy­by Lucas miał wię­cej wia­ry w widzów i nie zabił kli­ma­tu wła­śnie dosłow­no­ścią (midi­chlo­ria­ny?!). A na koniec zosta­wię Wam przy­kład dosko­na­ły, bo kumu­lu­ją­cy w sobie wszyst­kie wymie­nio­ne błę­dy. „Dra­cu­la: Nie­umar­ły” spół­ki Holt/Stoker czy­li bez­po­śred­nia lite­rac­ka kon­ty­nu­acja naj­słyn­niej­szej powie­ści wam­pi­rycz­nej wszech­cza­sów. Cze­go tam nie ma? Efek­ciar­stwo (na pierw­szych 30 stro­nach jest wię­cej krwi i fla­ków niż w całym ory­gi­na­le), nie­za­mie­rzo­ną śmiesz­ność (ckli­wy i roz­pacz­li­wie prze­wi­dy­wal­ny finał), zbęd­ność (po co, oprócz pie­nię­dzy było to robić?) i przede wszyst­kim dosłow­ność. Uwierz­cie, w tej książ­ce wszyst­ko co Sto­ker w „Dra­cu­li” tyl­ko suge­ro­wał budu­jąc atmos­fe­rę i napię­cie, tu mamy wyja­śnio­ne, pod­krę­co­ne do gra­nic absur­du i poda­ne na tacy. Jed­na z naj­więk­szych lite­rac­kich pomy­łek jakie mia­łem w rękach.

Jutro wybie­ram się do kina na „Mar­twe zło” A.D. 2013. I boję się jak dia­bli, bo to rema­ke jed­ne­go z fil­mów na któ­rych się wycho­wa­łem. Mam nadzie­ję, że to będzie seans uda­ny, ale na pew­no twór­cy mają ode mnie kre­dyt zaufa­nia. Bo mimo moje­go maru­dze­nia na tę całą kul­tu­rę recy­klin­gu, nie mam nic prze­ciw niej „dla zasa­dy” i zawsze sta­ram się oce­nić dzie­ło tak jak na to zasłu­gu­je. Ja bym życzył sobie dwóch rze­czy, aby jeże­li coś robi­my od nowa lub kon­ty­nu­uje­my to żeby to robić dobrze. I przede wszyst­kim chcę wię­cej ory­gi­nal­nych pomy­słów. Bo jak tak dalej pój­dzie, to moja cór­ka nie będzie mogła powie­dzieć jak ja, że jestem poko­le­niem „Gwiezd­nych Wojen”, „India­ny Jone­sa” i „Powro­tu do przy­szło­ści”, bo po pro­stu nic nowe­go i nic co osią­gnie taki pułap kul­to­wo­ści już nie dostanie.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.