Bez przebaczenia dla Staruszka Logana

Niby nie powin­ni­śmy win­do­wać ocze­ki­wań przed zapo­zna­niem się z danym dzie­łem kul­tu­ry, ale ta trud­na sztu­ka zosta­ła opa­no­wa­na tyl­ko przez nie­licz­nych. A ocze­ki­wa­nia choć same w sobie oczy­wi­ście nie są niczym złym, to mogą gene­ro­wać pro­ble­my. Szcze­gól­nie kie­dy jakiś powszech­nie hołu­bio­ny utwór oka­zu­je się być po pro­stu prze­re­kla­mo­wa­ny i nie­zbyt godzien takiej atencji.

A takim przy­pad­kiem jest komiks „Old Man Logan” (zna­ny w Pol­sce jako „Sta­ru­szek Logan”) autor­stwa Mar­ka Mil­la­ra i Ste­ve­na McNi­ve­na. Wyda­na pier­wot­nie w 2009 roku histo­ria o Wolve­ri­nie, roz­gry­wa­ją­ca się w alter­na­tyw­nym (w sto­sun­ku do pod­sta­wo­we­go uni­wer­sum Marve­la) świe­cie, w któ­rym przy­mie­rze super­ło­trów wybi­ło super­bo­ha­te­rów i podzie­li­ło Sta­ny Zjed­no­czo­ne na stre­fy krwa­wych wpły­wów, spo­tka­ła się z wyjąt­ko­wo cie­płym przy­ję­ciem. I teo­re­tycz­nie jak spoj­rzy­my na zarys fabu­lar­ny to wyda­je się, że ta histo­ria to samo­graj. Mil­lar opo­wia­da o Wolve­ri­nie, któ­ry na sku­tek trau­ma­tycz­nych prze­żyć od pięć­dzie­się­ciu lat, od momen­tu pogro­mu super­bo­ha­te­rów, nie wycią­gnął pazu­rów. Zało­żył rodzi­nę i cięż­ko pra­cu­je na far­mie aby ją utrzy­mać. Przy­par­ty do muru sytu­acją finan­so­wą, decy­du­je się za spo­rą opła­tą wyru­szyć jako kie­row­ca dla Hawkeye’a, któ­ry musi prze­trans­por­to­wać przez całe Sta­ny Zjed­no­czo­ne tajem­ni­cza przesyłkę.

Tak jak wspo­mnia­łem. To wyda­je się być samo­graj. Opo­wieść dro­gi umiej­sco­wio­na w wester­no­wo-postap­ka­lip­tycz­nym świe­cie z Wolve­ri­nem, nie­kwe­stio­no­wa­ną gwiaz­dą Marve­la, w roli głów­nej? Co mogło się nie udać? No wła­śnie. A mimo to w moim odczu­ciu „Sta­ru­szek Logan” to komiks zaprze­pasz­czo­nej szan­sy, ser­wu­ją­cy tyle samo faj­nych pomy­słów co okrut­nie iry­tu­ją­cych roz­wią­zań fabu­lar­nych. I nie­ste­ty choć począt­ko­wo oce­ni­łem komiks dość dobrze, to im wię­cej cza­su mija­ło od lek­tu­ry tym wra­że­nia mia­łem gor­sze. A powtór­ka tyl­ko mnie w tych odczu­ciach utwierdziła.

Zacznę jed­nak od pozy­ty­wów, bo parę kwe­stii wypa­dło tu bar­dzo faj­nie. I duży kciuk w górę dosta­je ode mnie przede wszyst­kim rysow­nik. Ste­ve McNi­ven, któ­re­go oso­bi­ście koja­rzę głów­nie z komik­su „Woj­na domo­wa” („Civil War”), po raz kolej­ny odwa­lił kawał dobrej robo­ty. Posta­ci wypa­da­ją bar­dzo dobrze, dyna­micz­ne wal­ki (któ­rych mamy tu spo­ro) są świet­nie ryso­wa­ne i co dla mnie w przy­pad­ku komik­sów jest bar­dzo waż­ne, dosta­je­my wie­le kadrów, czy całych pane­li, któ­re po pro­stu zapa­da­ją w pamięć (Red Skull, Pym Falls). Co do stro­ny sce­na­riu­szo­wej to nie jest już tak różo­wo. Na plus zali­czam tak napraw­dę dwie rze­czy. Spo­rą ilość drob­nych, a bar­dzo faj­nych pomy­słów (jak cho­ciaż­by motyw z nowym nosi­cie­lem dla sym­bion­tu (Veno­ma), czy gablo­ta chwa­ły Red Skul­la) oraz mno­gość smacz­ków dla fanów Marve­la. Jeże­li ja, czło­wiek nie­obe­zna­ny z histo­rią wydaw­nic­twa był w sta­nie wyła­pać całe mnó­stwo nawią­zań do róż­nych komik­sów z wcze­śniej­szych lat, cha­rak­te­ry­stycz­nych moty­wów i odnie­sień to podej­rze­wam, że dla fanów „Sta­ru­szek Logan” może sta­no­wić jesz­cze więk­szą grat­kę. Nie­ste­ty głów­na oś fabu­lar­na jest usia­na całą masą kon­tro­wer­syj­nych, nie­tra­fio­nych, a cza­sem po pro­stu złych roz­wią­zań, któ­re wydat­nie psu­ły mi zaba­wę. I teraz muszę wejść w spojlery.

Po pierw­sze gang Hul­ka jako głów­ny anta­go­ni­sta dla Loga­na. Nie wiem czy to tyl­ko moje podej­ście do Bruce’a Ban­ne­ra, ale ja go zawsze koja­rzy­łem pozy­tyw­nie. Znam komik­sy w któ­rych Hulk jest sta­wia­ny po dru­giej stro­nie bary­ka­dy, ale tu ten wątek wypa­da źle i nie­wia­ry­god­nie. Z wie­lu powo­dów. Po pierw­sze mamy uwie­rzyć (bo zni­kąd nie dowia­du­je­my się dla­cze­go) w to że to sam Ban­ner (nie Hulk) sta­nął po stro­nie super­ło­trów. Po dru­gie cały gang jest spor­tre­to­wa­ny jako eki­pa pry­mi­tyw­nych i sza­lo­nych kani­ba­li. I jest to tak prze­ry­so­wa­ne, że choć widzę pew­ną celo­wość tego zagra­nia (Mil­lar wspo­mi­na, że to mia­ło być nawią­za­nie do kla­sy­ka gore „Wzgó­rza mają oczy”) to przez tę kary­ka­tu­ral­ność w ogó­le tego nie kupu­ję. Mało tego, z per­spek­ty­wy fina­łu nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że Mil­la­ro­wi tak się spodo­bał pomysł nawią­za­nia do pierw­sze­go poja­wie­nia się posta­ci Wolve­ri­na w histo­rii Marve­la, czy­li do jego wal­ki z Hul­kiem, że zapo­mniał tę wal­kę sen­sow­nie pod­bu­do­wać. A żeby było jesz­cze gorzej ogłu­pił Hul­ka na tyle (na mar­gi­ne­sie ten motyw poja­wia się w komik­sie dwa razy (!)), że ten nagle zapo­mi­na o zdol­no­ściach rege­ne­ra­cji jakie Wolve­ri­ne posia­da. Serio?!

Dru­ga kwe­stia z któ­rą mam pro­blem (a nie­ste­ty to fun­da­men­tal­ny motyw) to „pacy­fizm” Loga­na. Wolve­ri­ne na sku­tek trau­my zde­cy­do­wał, że już nigdy niko­go nie zabi­je. Posta­no­wie­nie to jest na tyle sil­ne, że nawet kie­dy życie jego rodzi­ny (otwar­cie komik­su), życie oso­by od któ­re­go zale­ży powo­dze­nie misji (cała podróż z Hawkeye’m), czy nawet jego wła­sne życie jest zagro­żo­ne, Logan nad­sta­wia dru­gi poli­czek. Ten pomysł począt­ko­wo wydał mi się bar­dzo faj­ny. Ale to jak jest roze­gra­ny wypa­da źle. Pierw­sza rysa poja­wi­ła mi się już na począt­ku. No bo jak to? Ja rozu­miem, że Logan nie chce kon­ty­nu­ować samot­nej wal­ki jako super­bo­ha­ter, ale nara­ża­nie życia rodzi­ny? Co tam się sta­ło te pięć­dzie­siąt lat temu? Dru­gi zgrzyt to wła­śnie samo wyja­wie­nie praw­dy. Plan­sza na któ­rej widzi­my Wolverine’a pośród sto­su tru­pów X‑Men robi wra­że­nie. Ale ja tego moty­wu nie jestem w sta­nie kupić. Nie wie­rzę aby mu się to uda­ło. Myste­rio mówi „Wie­dzia­łem jed­nak, że Twoi przy­ja­cie­le zawa­ha­ją się przed zada­niem Ci cio­su”. Napraw­dę?! Po pierw­szym zabi­tym X‑Men cała resz­ta nie mia­ła­by żad­nych skru­pu­łów aby go powstrzy­mać za wszel­ką cenę. Nie wie­rzę tak­że w to, ze Logan by się z tego nie pozbie­rał. Ale to co naj­gor­sze jest w tym wąt­ku to okrut­nie prze­wi­dy­wal­ne i bar­dzo złe roz­wią­za­nie z „kobie­tą w lodów­ce” jako punk­tem zwrot­nym. W 2009 roku nadal jedy­ny pomysł dla zmo­ty­wo­wa­nia pro­ta­go­ni­sty to śmierć jego żony? I to po tym jak przez swój „pacy­fizm” sam Logan do tego dopro­wa­dził? Nie, nie i jesz­cze raz nie. Ten wątek zaczął się intry­gu­ją­co, ale jego koniec woła o pomstę do nie­ba. I nie­ste­ty te moty­wy, wespół z pre­tek­sto­wo­ści znacz­nej czę­ści pozo­sta­łych wąt­ków w tym komik­sie, powo­du­ją, że w moich oczach „Sta­ru­szek Logan” to komiks zaprze­pasz­czo­nej szan­sy, któ­ry nie­zły pomysł wyj­ścio­wy i intry­gu­ją­cy świat roz­mie­nia na drobne.

Ale, ale. Zapy­ta­cie co tu robi eastwo­odow­skie „Bez prze­ba­cze­nia”. To jest nie­ste­ty kolej­na rzecz, któ­rej Mil­la­ro­wi nie mogę wyba­czyć. Mil­lar mówiąc o gene­zie „Sta­rusz­ka Loga­na” wprost przy­wo­łał genial­ny film Clin­ta Eastwo­oda. I te inspi­ra­cje widać. W pomy­śle na Loga­na, czy w kil­ku zacy­to­wa­nych wprost sce­nach (kadr ze świ­nia­mi, roz­mo­wa przy ogni­sku, śmierć przy­ja­cie­la). Tyl­ko te nawią­za­nia nie wykra­cza­ją poza bazo­we i pro­ściut­kie sko­ja­rze­nia. Tam gdzie Eastwo­od zaser­wo­wał nam wybit­ne kino, Mil­lar ogra­ni­czył się do orgii prze­mo­cy. I z tego punk­tu widze­nia zesta­wie­nie „Bez prze­ba­cze­nia” ze „Sta­rusz­kiem Loga­nem” jest sza­le­nie krzyw­dzą­ce dla tego pierw­sze­go. Być może nie­po­trzeb­nie się uno­szę, ale dla mnie to film kom­plet­ny i jeden z moich abso­lut­nie ulu­bio­nych obra­zów. I korzy­sta­jąc z oka­zji opo­wiem Wam dlaczego.

Nie wiem czy się tym chwa­li­łem, ale ja uwiel­biam wester­ny. Pew­nie to pokło­sie tego, że za dzie­cia­ka w naszej zgrzeb­nej tele­wi­zji wła­śnie ten gatu­nek domi­no­wał, ale pra­przy­czy­na nie jest istot­na. Jestem wiel­kim fanem gatun­ku i to zarów­no w jego kla­sycz­nej for­mie, anty­we­ster­nów spod ręki Peckin­pa­ha, czy w koń­cu spa­ghet­ti wester­nów. A „Bez prze­ba­cze­nia” z jed­nej stro­ny ofe­ru­je kwin­te­sen­cję wester­no­wych kli­ma­tów, z dru­giej stro­ny roz­kła­da na czę­ści pierw­sze fun­da­men­tal­ne mity i sche­ma­ty gatunku.

Histo­ria jest pro­sta. Dwóch kow­bo­jów oka­le­cza miej­sco­wą dziw­kę. Kole­żan­ki po fachu posta­na­wia­ją opła­cić zabój­ców do wyna­ję­cia, a jed­nym z nich jest Wil­liam Mun­ny, ex-zabi­ja­ka, któ­ry wespół z daw­nym kom­pa­nem i mło­dym rewol­we­row­cem wyru­sza­ją do sen­ne­go Big Whi­skey aby wyko­nać teo­re­tycz­nie łatwą robo­tę. I w tej pro­stej histo­rii sce­na­rzy­sta David Webb Peoples, któ­ry za swo­je dzie­ło dostał w peł­ni zasłu­żo­ne­go Osca­ra, poru­szył wie­le cie­ka­wych kwe­stii i wyci­snął nie­sa­mo­wi­tą daw­kę emocji.

„Bez prze­ba­cze­nia” to na pierw­szym pozio­mie histo­ria o prze­mo­cy i o tym jak nakrę­ca­ją­ca się spi­ra­la bru­tal­no­ści potra­fi wymknąć się spod kon­tro­li i dopro­wa­dzić do tra­ge­dii. Czy kow­boj oka­le­cza­jąc dziw­kę liczył się z kon­se­kwen­cja­mi? A może był prze­ko­na­ny (ponie­kąd słusz­nie) o swej bez­kar­no­ści? Czy dziw­ki spro­wa­dza­jąc rewol­we­row­ców wie­dzia­ły, że igra­ją z ogniem? Czy Mały Bill pró­bu­jąc zapa­no­wać nad sytu­acją w myśl zasa­dy „ogień zwal­czaj ogniem” nie brał pod uwa­gę, że taka stra­te­gia może się obró­cić prze­ciw nie­mu? Widać tu nie­mal na każ­dym kro­ku jak brak wyobraź­ni, brak pró­by wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia, dopro­wa­dza do eska­la­cji i tra­ge­dii. Moż­na to zbyć wzru­sze­niem ramion i powie­dzieć „takie to były cza­sy”. Ale czy tak bar­dzo współ­cze­sna rze­czy­wi­stość się róż­ni? A może na przy­kła­dzie dzi­wek z Big Whi­skey widzi­my jak poczu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści jakiejś gru­py spo­łecz­nej może dopro­wa­dzić do wybuchu?

To tak­że histo­ria Wil­lia­ma Mun­ny z Mis­so­uri, ex mor­der­cy kobiet i dzie­ci, bez­względ­ne­go dra­nia zabi­ja­ją­ce­go „wszyst­kie­go co się rusza i na drzew­no nie ucie­ka”. Pozna­je­my go już jed­nak jako inne­go czło­wie­ka. Odmie­nio­ne­go przez mał­żeń­stwo, odsta­wie­nie alko­ho­lu i pra­cę nad sobą, któ­ry jed­nak ma żywo w pamię­ci bestial­stwa jakich się dopusz­czał. Far­me­ra, pró­bu­ją­ce­go zapew­nić rodzi­nie prze­trwa­nie. Za wszel­ką cenę, nawet jeże­li będzie się to wią­za­ło się się­gnię­ciem po odło­żo­ną dzie­sięć lat temu broń. Widać bar­dzo moc­no jak mimo pozor­nych podo­bieństw pomię­dzy nim i Loga­nem te posta­ci się róż­nią. Munny’ego nie spo­sób polu­bić, a jego pacy­fizm jest tyleż świa­do­my co racjo­nal­ny. On może wzbu­dzać respekt, a nawet sza­cu­nek. Może fascy­no­wać. Może­my doce­niać jego prze­mia­nę i dzia­ła­nie według zasad. Ale ani przez moment twór­cy nie sta­ra­ją się wybie­lić tej posta­ci. To, że nie chce on teraz zabić niko­go ponad tych na któ­rych dostał zle­ce­nie wca­le nie ozna­cza, że zawa­ha się aby się­gnąć po broń. To, że uda­ło mu się „wyjść na ludzi” nie ozna­cza, że zma­zał swo­je winy i uspra­wie­dli­wia swo­je czy­ny. To co robił, nawet jeże­li sta­ła za tym napę­dza­na alko­ho­lem bra­wu­ra, już na zawsze będzie sta­no­wi­ło ska­zę na jego hono­rze. A sam Mun­ny jest z tym pogo­dzo­ny. Jeże­li uzna, że dla prze­trwa­nia rodzi­ny musi się­gnąć po broń to tak zro­bi. Ina­czej niż Logan, któ­ry przez więk­szość komik­su tkwi w sztucz­nym pacy­fi­zmie, a po zna­le­zie­niu „kobie­ty w lodów­ce” zamie­nia się w maszyn­kę do zabijania.

Ale mi naj­bar­dziej się podo­ba pewien aspekt auto­te­ma­tycz­ny tego fil­mu i to jak on wcho­dzi w dys­kurs z mitem rewol­we­row­ca i Dzi­kie­go Zacho­du. Całość jest zapre­zen­to­wa­na przede wszyst­kim w dwóch świet­nych wąt­kach. Pierw­szym z nich jest histo­ria Scho­fi­led Kida, rewol­we­row­ca, któ­ry jak sam mówi „zabił już pię­ciu ludzi” i chce się wyka­zać przy kolej­nym mor­der­stwie. Kid kreu­je sam sie­bie na kow­bo­ja jakie­go zna­my z wie­lu wester­nów. Pew­ne­go sie­bie, agre­syw­ne­go, dobrze strze­la­ją­ce­go gościa, któ­ry z nie­jed­ne­go pie­ca chleb jadł. I nagle kie­dy przyj­dzie mu pocią­gnąć za spust, w kon­fron­ta­cji ze śmier­cią, któ­ra nie jest ani pięk­na, ani roman­tycz­na i przy­cho­dzi cza­sem po czło­wie­ka w naj­mniej spo­dzie­wa­nym miej­scu, jego auto­kre­acja się roz­pa­da jak domek z kart. Ilu z tych roman­tycz­nych zabi­ja­ków Dzi­kie­go Zacho­du tak wła­śnie wyglądało?

Z per­spek­ty­wy dru­gie­go wąt­ku, podej­rze­wam, że wie­lu. Poprzez wpro­wa­dze­nie na sce­nę kro­ni­ka­rza opi­su­ją­ce­go „praw­dzi­wy” Dzi­ki Zachód, Peoples z Eastwo­odem bez­li­to­śnie roz­pra­wia­ją się z roman­tycz­nym wyobra­że­niem tam­tej rze­czy­wi­sto­ści. Uwierz­cie, po wysłu­cha­niu opo­wie­ści Małe­go Bil­la o tym w jakich oko­licz­no­ściach English Bob pozba­wił życia Corky’ego Cor­co­ra­na, zwa­ne­go Dwa Kol­ty, już nigdy nie będę w sta­nie obej­rzeć wester­nu z dotych­cza­so­wą dozą naiw­no­ści. Ta jed­na sce­na mówi wię­cej o Dzi­kim Zacho­dzie niż więk­szość wester­nów o któ­rych kie­dy­kol­wiek sły­sze­li­ście. I choć­by dla niej „Bez prze­ba­cze­nia” obej­rzeć trzeba.

A nie wspo­mnia­łem jesz­cze o genial­nym fina­le, któ­ry wień­czy dzie­ło. Roz­mo­wa Kida z Mun­nym pod drze­wem i póź­niej­sza sekwen­cja roz­po­czy­na­ją­ca się od butel­ki po whi­skey lodu­ją­cej w bło­cie to po pro­stu czy­sta magia kina. Bru­tal­na, bez­kom­pro­mi­so­wa, ide­al­nie domy­ka­ją­ca tę opo­wieść. Nie dzi­wię się, że po „Bez prze­ba­cze­nia” western jako gatu­nek prak­tycz­nie umarł. Czy moż­na się mie­rzyć z dzie­łem tak doskonałym?

Mam nadzie­ję, że rozu­mie­cie skąd wyni­ka­ją moje pro­ble­my ze „Sta­rusz­kiem Loga­nem” i dla­cze­go tak bar­dzo iry­tu­je mnie zesta­wie­nie tego komik­su z „Bez prze­ba­cze­nia”. Moim zda­niem Mil­lar zły­mi decy­zja­mi spa­prał świet­nie zapo­wia­da­ją­cą się histo­rię, któ­ra ofe­ru­je w ogól­nym roz­ra­chun­ku nie­wie­le wię­cej niż efek­ciar­ski festi­wal prze­mo­cy, z któ­rej z resz­tą w ostat­nich latach ten twór­ca sły­nie (casus „Kic­kas­sa”). Ale nie waż­ne, czy komiks z Wolve­ri­nem Was zawiódł, czy wręcz prze­ciw­nie. Jeże­li nie zna­cie kla­sycz­ne­go dzie­ła Eastwo­oda koniecz­nie je nad­rób­cie. Nawet jeże­li nie lubi­cie wester­nów. Ja obej­rza­łem ten film ostat­nio po raz bodaj­że dzie­sią­ty i zro­bił na mnie takie samo wra­że­nie jak zawsze. Wiel­kie kino, któ­re zain­spi­ro­wa­ło śred­ni komiks.

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Jerry’s Tales. Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.