Przebudzenie

Tekst uka­zał się pier­wot­nie na Carpenoctem.pl Sko­men­tuj pod pier­wot­nym postem!

Ste­phen King, mimo bli­sko sie­dem­dzie­siąt­ki na kar­ku, nie zwal­nia tem­pa i nadal ser­wu­je nam jed­ną lub dwie książ­ki rocz­nie. Z ich jako­ścią bywa jed­nak róż­nie i się­ga­jąc po kolej­ną powieść nigdy nie wie­my, na co tra­fi­my. Wystar­czy choć­by wspo­mnieć, że po jed­nym z naj­lep­szych jego doko­nań, czy­li „Dal­las ’63” otrzy­ma­li­śmy bar­dzo sła­be w mojej oce­nie „Joy­land”.  Wra­że­nie to potę­gu­je jesz­cze fakt, że ostat­nie lata w wyko­na­niu Kin­ga to tak­że gatun­ko­wy roz­strzał. Jesz­cze nie­daw­no jed­no­znacz­nie koja­rzo­ny z hor­ro­rem autor dziś coraz czę­ściej flir­tu­je z dra­ma­tem oby­cza­jo­wym lub kry­mi­na­łem, a wąt­ki hor­ro­ro­we nawet jeże­li się poja­wia­ją to nie­jed­no­krot­nie sta­no­wią jedy­nie tło. Tym bar­dziej zaska­ku­ją­co brzmia­ły zapo­wie­dzi powro­tu Kin­ga do hor­ro­ru wła­śnie, jakich spo­ro było sły­chać przed pre­mie­rą „Prze­bu­dze­nia”.

Jak to wyglą­da w rze­czy­wi­sto­ści? Powiem szcze­rze, że bar­dzo trud­no mi o „Prze­bu­dze­niu” pisać. Nie dla­te­go, że to powieść zła. Wręcz prze­ciw­nie. Ale choć pod pew­ny­mi wzglę­da­mi dosta­je­my w tej książ­ce dość stan­dar­do­wą dla Kin­ga mie­szan­kę (za któ­rą jest rów­nie czę­sto hołu­bio­ny, co kry­ty­ko­wa­ny), to z dru­giej stro­ny mam nie­od­par­te wra­że­nie, że to powieść w jego karie­rze dość nietypowa.

Kie­dy nasz pro­ta­go­ni­sta, Jamie Mor­ton, koń­czy nie­speł­na sześć lat, w jego rodzin­nym mie­ście poja­wia się nowy pastor – zafa­scy­no­wa­ny elek­trycz­no­ścią Char­les Jacobs; czło­wiek, z któ­re­go losem życie Jamie­go Mor­to­na oka­że się nie­ro­ze­rwal­nie złą­czo­ne. Począt­ko­wo pastor świet­nie wpa­so­wu­je się w lokal­ną spo­łecz­ność, ale sie­lan­kę prze­ry­wa rodzin­na tra­ge­dia, któ­ra dopro­wa­dza go do prze­war­to­ścio­wa­nia swo­jej wia­ry. A wyda­rze­nie to sta­je się kata­li­za­to­rem zda­rzeń, któ­rych mrocz­ny finał roze­gra się bli­sko pięć­dzie­siąt lat później.

Jak na powieść któ­ra liczy sobie nie­mal 540 stron (co praw­da okrut­nie roz­dmu­cha­nych – tak wiel­kiej czcion­ki i mar­gi­ne­sów chy­ba jesz­cze w żad­nej książ­ce nie widzia­łem) zarys fabu­lar­ny nie jest spe­cjal­nie skom­pli­ko­wa­ny. Momen­ta­mi mia­łem nie­od­par­te wra­że­nie, że inny pisarz zro­bił­by z tej powie­ści dłuż­sze opo­wia­da­nie. Nie­któ­rzy z pew­no­ścią uzna­ją więc książ­kę za prze­ga­da­ną i peł­ną typo­wo kin­go­we­go „baja­nia”, któ­re tak wie­lu odrzu­ca od jego doko­nań.  Ja jed­nak nie ode­bra­łem tego nega­tyw­nie. Co praw­da znacz­na część książ­ki to oby­cza­jów­ka, a nie zapo­wia­da­ny hor­ror, ale King do per­fek­cji opa­no­wał taki styl opo­wie­ści. A w „Prze­bu­dze­niu” ser­wu­je nam wie­le wąt­ków, któ­re wycho­dzą mu po pro­stu świet­nie, jak dzie­ciń­stwo w latach 60-tych, czy mało­mia­stecz­ko­wa spo­łecz­ność. Do tego bar­dzo umie­jęt­nie i sub­tel­nie uda­je mu się budo­wać napię­cie, a dłu­gi oby­cza­jo­wy roz­bieg pozwa­la nam lepiej poznać i zro­zu­mieć wszyst­kich uczest­ni­ków dramatu.

Wspo­mnia­łem jed­nak, że „Prze­bu­dze­nie” to pod pew­ny­mi wzglę­da­mi książ­ka dość nie­ty­po­wa. A to wszyst­ko przez to, że po prze­wró­ce­niu ostat­niej stro­ny uzmy­sło­wi­łem sobie, jak bar­dzo prze­my­śla­ną i poukła­da­na książ­ką jest „Prze­bu­dze­nie”. King przy­zwy­cza­ił nas do tego, że bar­dzo czę­sto daje się ponieść opo­wie­ści, a chłod­na pre­cy­zja to dome­na jego syna, Joe Hil­la. Nie w tym przy­pad­ku. Tutaj czę­sto nawet z pozo­ru nie­istot­ne ele­men­ty potra­fi­ły powró­cić w cie­ka­wy spo­sób, albo rzu­cić na pew­ne wyda­rze­nia nowe świa­tło, zaś całość sta­no­wi pre­cy­zyj­nie skon­stru­owa­ną układankę.

Powieść otwie­ra cytat z „Zewu Cthul­hu” Love­cra­fta oraz dedy­ka­cja dla kla­sy­ków gro­zy (z Mary Shel­ley i H.P. Love­cra­ftem na cze­le) i po lek­tu­rze mogę stwier­dzić, że nie są to tyl­ko puste sło­wa. Odnio­słem wra­że­nie, że King chciał stwo­rzyć kla­sycz­ny hor­ror, opar­ty nie na krwi i fla­kach, a na doj­mu­ją­cym poczu­ciu nie­po­ko­ju. I co zaska­ku­ją­ce, ta sztu­ka mu się uda­ła. A muszę przy­znać, że mia­łem poważ­ne oba­wy, iż pój­dzie na łatwi­znę i powie­li po pro­stu sche­mat zna­ny choć­by z „Fran­ken­ste­ina” (elek­trycz­ność to jeden z pod­sta­wo­wych wąt­ków w tej powie­ści). Tym bar­dziej, że takie leni­we wyko­rzy­sta­nie nawią­zań do kla­sy­ki nie­ste­ty nie­jed­no­krot­nie mu się zda­rza­ło. Tym­cza­sem pisarz igra z czy­tel­ni­kiem, zgrab­nie myląc tro­py i bar­dzo dłu­go trzy­ma­jąc kar­ty w ukryciu.

Jed­nak naj­więk­sze zasko­cze­nie prze­ży­ją Ci, któ­rych zda­niem King ma fatal­ną rękę do pisa­nia zakoń­czeń. Jak już bowiem wspo­mnia­łem, dosta­je­my napraw­dę moc­ne i satys­fak­cjo­nu­ją­ce domknię­cie histo­rii. Finał nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści. „Prze­bu­dze­nie” to hor­ror peł­ną gębą, któ­ry sku­tecz­nie wybi­ja czy­tel­ni­ka ze stre­fy kom­for­tu i wzbu­dza w nim doj­mu­ją­cy lęk. Efekt niczym w naj­lep­szych opo­wie­ściach gro­zy.  Dodat­ko­wo finał był dla mnie tym moc­niej­szy, że o książ­ce przed lek­tu­rą wie­dzia­łem mało, co w ostat­nim cza­sie uda­je się co raz rza­dziej, a Kin­go­wi uda­je się utrzy­mać sed­no histo­rii w tajem­ni­cy nie­mal do same­go koń­ca. I tyl­ko tro­chę szko­da, że zupeł­nie nie­po­trzeb­nie w koń­ców­ce zda­rza mu się na moment odpły­nąć w nad­mier­ną dosłow­ność, któ­ra psu­je nie­co ten świet­nie zbu­do­wa­ny kli­mat gro­zy. Na szczę­ście to tyl­ko chwi­lo­we wah­nię­cie, któ­re napra­wia świet­ny ostat­ni rozdział.

Ale „Prze­bu­dze­nie” nie jest powie­ścią pozba­wio­ną wad. Cza­sem lek­ko gubi­łem się w chro­no­lo­gii wyda­rzeń, a przede wszyst­kim dys­ku­syj­ny jest moim zda­niem jeden zabieg fabu­lar­ny. Bar­dzo istot­ne zna­cze­nie dla całej histo­rii ma „elek­trycz­ność”. King jed­nak nie pró­bu­je wyja­śnić czy­tel­ni­ko­wi pro­ce­sów z nią zwią­za­nych. Przez to moż­na odnieść wra­że­nie, że całość sta­je się swo­istą deus ex machi­na, któ­ra po pro­stu zała­twia spra­wy wyma­ga­ją­ce zała­twie­nia. Nie­któ­rym może to moc­no zgrzy­tać; ja w trak­cie lek­tu­ry mia­łem momen­ta­mi spo­re wąt­pli­wo­ści, ale po fina­le uzna­łem jed­nak, że jestem w sta­nie Kin­go­wi wybaczyć.

Pod­su­mo­wu­jąc, udał się Kin­go­wi powrót do hor­ro­ru. To na pew­no naj­lep­sza jego książ­ka od paru lat, a w mojej oce­nie bar­dzo moc­ny punkt w całej jego biblio­gra­fii. Choć nie mam w zwy­cza­ju czy­tać tych samych ksią­żek wię­cej niż raz, w przy­pad­ku „Prze­bu­dze­nia” mam wra­że­nie, że chęt­nie wró­cę w przy­szło­ści do lek­tu­ry. King nie wywa­ża tutaj otwar­tych drzwi, tyl­ko korzy­sta z utar­tych przez kla­sy­ków ście­żek. Przez to książ­ka wyda­je się tro­chę nie­dzi­siej­sza, nazbyt sto­no­wa­na i spo­koj­na. Jed­nak to celo­wy zabieg. Ta pro­sta w grun­cie rze­czy histo­ria świet­nie bro­ni się umie­jęt­nie zbu­do­wa­nym napię­ciem i satys­fak­cjo­nu­ją­cym fina­łem, któ­ry potra­fi wzbu­dzić wręcz nama­cal­ny nie­po­kój. Nie­po­kój, któ­ry zosta­je z czy­tel­ni­kiem na dłu­żej. Czy moż­na ocze­ki­wać wię­cej od dobrej lite­ra­tu­ry grozy?

Michał Rakowicz

Redaktor Carpe Noctem i współtwórca Konglomeratu podcastowego. Miłośnik horroru, kryminału i fantastyki w niemal każdej postaci, nieustannie walczący z pokusą dokupienia kolejnej książki i komiksu do systematycznie puchnącej kolekcji.